Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kieleccy alpiniści zdobyli szczyt w masywie Mont Blanc

Lidia CICHOCKA
Paweł Kowalski w ścianie Grand Capucin.
Paweł Kowalski w ścianie Grand Capucin.
Wielki sukces kieleckich alpinistów - zdobyli jeden z najtrudniejszych wierzchołków w masywie Mont Blanc. Opowiedzieli nam o swej niezwykłej przygodzie.
Maciek Domański i Tadeusz Pasek
Maciek Domański i Tadeusz Pasek

Maciek Domański i Tadeusz Pasek

Nie chodzi tylko o to, żeby zdobyć szczyt, ważniejsze jest pokonanie trudnej drogi - mówią Maciek i Paweł, którzy we francuskich Alpach razem z Tadeuszem zdobyli Kapucyna - jeden z ambitniejszych wierzchołków w masywie Mont Blanc.
Wszyscy trzej należą do Świętokrzyskiego Klubu Alpinistycznego i mają spore doświadczenie we wspinaniu się po skałach. Paweł, który jest prezesem, ma też stopień instruktora wspinaczki sportowej.

- Przejściem ściany Grand Capucin można się pochwalić w środowisku, to już jest coś - mówi Maciek i dodaje o solidnych przygotowaniach do tej wyprawy, zarówno treningu, jak i logistyce: gromadzeniu sprzętu, wybieraniu dróg, które chcą zdobyć.
- Mieliśmy mało czasu, tylko 10 dni - dodaje Paweł - więc musieliśmy się sprężać. Oczywiście nie było mowy, by z marszu ruszyć na 4 tysiące. Na takiej wysokości jest już nieco rozrzedzone powietrze, trzeba organizm stopniowo przyzwyczaić do dużego wysiłku w odmiennym środowisku.

TRUDNE POCZĄTKI

To dlatego najpierw obóz rozbili na 2800 metrów i postanowili powspinać się na Igłach Chamonix. - Namiot postawiliśmy w bardzo ładnej okolicy, nad jeziorkiem polodowcowym. Trochę przypominało to nasze Tatry, tylko że tam nie było żadnych szlaków turystycznych.

Jako pierwszą zaatakowali północną ścianę Aiguille du Blatier i od razu dostali lekcję pokory. Przeszli najtrudniejszy odcinek Czerwonego Filara, gdy popsuła się pogoda. Zaczął padać deszcz. - Do szczytu było blisko, wiedzieliśmy, że jest w zasięgu ręki, ale wiedzieliśmy równocześnie, że czeka nas droga powrotna - opowiada Maciek. Ponad godzinę wisieli we trzech na ścianie i zastanawiali się, czy deszcz przejdzie, a woda lała się strumieniami po skałach. - Ale w górach pogoda zmienia się szybko, więc czekaliśmy. Po godzinie wspólnie zdecydowaliśmy: zawracamy. Trzeba było ściągać mokre liny.

- Zrezygnowanie z dalszej wspinaczki jest zawsze nieprzyjemne, tym bardziej że to, co najtrudniejsze, już zrobiliśmy - dodaje Paweł. - Skończenie drogi byłoby pięknym uhonorowaniem tej wspinaczki, ale i tak mamy satysfakcję z pokonania najtrudniejszego jej odcinka.

Uczestnicy wyprawy, w tle z prawej Igły Chamonix.
Uczestnicy wyprawy, w tle z prawej Igły Chamonix.

Uczestnicy wyprawy, w tle z prawej Igły Chamonix.

Odwrót wcale nie był taki łatwy, we mgle i zapadającym zmroku zgubili drogę. - Pierwszy raz od wielu lat zapomniałem kompasu - wyjaśnia Maciek. - Wiedzieliśmy tylko, gdzie jest góra, gdzie dół i to wszystko, a to, co udawało nam się dostrzec w mroku, wyglądało identycznie. Ponad godzinę krążyliśmy w kółko, przemokliśmy do suchej nitki.

Kolejny dzień musieli poświęcić na suszenie i odpoczynek. Na szczęście później podobnych przygód już nie mieli. Zgodnie z planem, pokonali drogi na Aiguille de Peigne i Aiguille de Midi. Szczególnie mile wspominają przejście drogi legendarnego Rebuffata na Aiguille de Midi, która biegnie już w scenerii alpejskich lodowców i w pełnym majestacie Wielkiego Szefa - Grand Chef, jak nazywają Francuzi najwyższą górę Alp, czyli Mont Blanc. Cały czas szykowali się do wejścia na ten najważniejszy szczyt Grand Capucin.

Grand Capucin to olbrzymich rozmiarów turnia, wyrastająca z lodowca Glacier du Géant na wysokość 3838 metrów. Jej pionowa, miejscami poprzecinana okapami ściana od dawna kusi swymi zerwami alpinistów z całego świata. Walczył na niej swego czasu między innymi słynny Walter Bonatti, legenda światowego alpinizmu. Oni wybrali Drogę Szwajcarów.

- Obóz rozbiliśmy na przełęczy Col de Midi, w tym samym miejscu, co idący na Mont
Blanc - opowiada Maciek. - Przez chwilę korciło mnie, żeby i tam skoczyć, ale klasyczna droga to jednak wejście turystyczne, nie da się tego zamieścić w życiorysie alpinisty.

W odróżnieniu od zdobywców Mont Blanc, mogli wstać godzinę później, czyli około 3 nad ranem, by przygotować się do drogi. - W tamtych warunkach nawet zagotowanie wody z roztopionego śniegu nie jest proste i trwa długo - wyjaśniają.
Dojście do podnóża ściany odbywa się przez lodowiec - pod cienką warstwą śniegu ukryte są przepastne, głębokie nawet na kilkadziesiąt metrów szczeliny, których przekraczanie często kończy się wypadkami. Niewidoczne, przysypane śniegiem szczeliny są bardzo niebezpieczne, potrafią być bardzo głębokie, często na ich dnie płynie lodowata woda i człowiek, który wpadnie w taką pułapkę, równie łatwo może utopić się, jak i umrzeć z wychłodzenia.

Dopóki mróz skuwa lodowe mosty nad szczelinami, jest bezpiecznie. - Oczywiście zawsze chodziliśmy związani liną, by w razie wypadku móc sobie pomagać - mówią alpiniści.

Im udało się przejść to pole minowe i dotrzeć pod ścianę Kapucyna. Do pokonania była jeszcze jedna głęboka szczelina brzeżna - miejsce, gdzie lodowiec oddziela się od skał. - Świadomość, jak głęboka jest przepaść, działa na wyobraźnię, adrenalina się wydziela, ale na szczęście nic złego się nie stało.

Pokonali pierwszy lodowy żleb. Chociaż dzień był słoneczny, wiał zimny wiatr. Skały były lodowate, a sztuka wspinania polega na poruszaniu się na palcach i stopach. Liny, haki - cały sprzęt służy tylko do asekuracji, a nie wciągania. - Po drodze spotkaliśmy już dwie wycofujące się ekipy, które wyruszyły przed nami, bo po prostu nie dało się iść, palce zamarzały. Po krótkiej naradzie i my postanowiliśmy zawrócić. A ponieważ słońce stało już wysoko, pole lodowe musieliśmy omijać dużym łukiem, nadkładając drogi.
Dzień spędzili w obozowisku, które przypomina małe, namiotowe miasteczko. Wszyscy w nim szykują się do zdobycia szczytów w okolicy lub właśnie z nich zeszli.

DECYDUJĄCY ATAK

Następnej nocy, ponieważ prognozy były pomyślne, ponownie wstali o 3 rano i ruszyli tą samą drogą. Po przejściu śnieżno-lodowego kuluaru zostawili pod ścianą raki i czekany - wszystkie ekipy zostawiały tu sprzęt zimowy - i ruszyli. Przed nimi były już trzy zespoły, jeden szedł za nimi.

Szli najszybciej, jak się dało, mając świadomość, że trasa jest bardzo trudna - Francuzi określają ją jako ekstremalnie trudną, a czasu mało. Obok wspinali się Włosi, Francuzi, Słowacy. Dwa zespoły zawróciły, ale oni szli dalej. Na szczycie byli o 20.30, tuż przed zachodem słońca. Zdążyli zrobić kilka zdjęć kuli zapadającej za Mont Blanc. - Musieliśmy jak najszybciej schodzić, bo kiedy słońce zaszło, zrobiło się zimno. Co gorsza, zerwał się wiatr, dodatkowo oziębiając skały.

Wszyscy trzej mieli świadomość, co może się zdarzyć przy zejściu. Każdy odcinek pokonuje się tak samo: zakłada się stanowisko zjazdowe, na linie opuszczają się kolejno wszyscy, lina jest ściągana i zakładane kolejne stanowisko. Jeśli się zablokuje, trzeba wejść i ją odblokować, tyle że wtedy nie ma się żadnej asekuracji, lina może wywołać kamienną lawinę, z góry mogą spadać wytopione przez słońce czy deszcz kamienie. - Złych możliwości jest wiele, dlatego przy każdym stanowisku, a mieliśmy ich osien, czekaliśmy w napięciu.

Tylko raz ich obawy okazały się słuszne. - Wiatr wiał z taką siłą, że linę zarzuciło daleko w bok i zaklinowała się o skały. Próbowaliśmy do niej dojść, ale trwałoby to bardzo długo, dlatego zdecydowaliśmy się odciąć 10-metrowy odcinek. Teraz zjazdy trwały jeszcze dłużej, ale na szczęście udało się zjechać bezpiecznie na sam dół. Może dlatego, że w naszej ekipie był ksiądz - śmieją się.

Przy rakach i czekanach byli o 2.30 w nocy. Czekało ich jeszcze przejście przez lodowe pole. W bazie, do której dotarli po 25 godzinach, pozwolili sobie na trzy godziny snu i pognali do Chamonix z mocnym postanowieniem, że natychmiast ruszają do Polski, gdyż za trzy dni Maciek miał odlot z Warszawy do Kanady. - Tyle że w miarę jak adrenaliny ubywało, przychodziło zmęczenie. Nie miałem siły siąść za kierownicą - przyznaje Maciek. - Skończyło się więc na kolacji, butelce wina i długim spaniu.

Do Kielc wrócili zachwyceni, z przekonaniem, że będą kolejne wyjazdy w Alpy. - Takim przejściem alpejskim może się już świętokrzyskie środowisko pochwalić - podkreślają z dumą. Są przekonani, że w ich ślady będą chcieli iść kolejni, bo przecież klub liczy 70 członków i ciągle pojawiają się nowi.

JEST ICH WIELU

Większość to studenci lub absolwenci różnych uczelni. W okolicy Kielc jest wiele miejsc, gdzie można się wspinać, chociażby Stokówka - jest tam około 80 wytyczonych dróg. Zdecydowana większość z nich została profesjonalnie ubezpieczona przez naszego klubowego kolegę Karola Dąbrowskiego, który posiada odpowiednie uprawnienia, nadane przez Polski Związek Alpinizmu.

Nawet w mieście można wspinać się w części Kadzielni na skałkę Wiedźmin.
Szkoda tylko, że w przeciwieństwie do innych miast, w Kielcach nie ma profesjonalnej ścianki do ćwiczeń. - Rozmawialiśmy wielokrotnie na ten temat z dyrektorem Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, ale na razie nic się nie zmienia - mówi z żalem prezes. - Osób chcących się wspinać jest coraz więcej. To bardzo fajny sport, ale trzeba mieć gdzie ćwiczyć w sezonie zimowym. Ścianka w Liceum im. Śniadeckiego jest technicznie słaba, a na dodatek postawiono nam zaporowe warunki. Teraz przygarnęli nas kapucyni, dali salę i mamy tam trzymetrową ściankę, małą, ale lepsze to niż nic.

Serdeczność kapucynów wyjednał franciszkanin z Chęcin, brat Tomasz Pawlik, który sam się wspina i uczy tego młodzież. Taternikiem był też poprzedni proboszcz parafii przy ulicy Warszawskiej w Kielcach.

- Ciągle mamy nadzieję, że w Kielcach znajdzie się pomieszczenie na 10-15 metrów wysokie, w którym będzie można zrobić taka ściankę. Bo latem można ćwiczyć w podkieleckich skałkach lub na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, można jeździć w cieple skały do Hiszpanii, Chorwacji, Włoch, Francji, ale gdy nie ma pogody, konieczny jest regularny trening pod dachem - mówi Maciek. Tym bardziej że kilku naszych klubowych kolegów reprezentuje już wysoki poziom sportowy i zaczynają odnosić sukcesy na skalę krajową w zawodach wspinaczki sportowej - dodaje Paweł. Bez przyzwoitej sztucznej ścianki trudno taki poziom utrzymać.

WIELE RADOŚCI

Wszystkim się chce wspinać, mimo przygód nie zawsze dobrych, jakie ich w górach spotykają. Obaj pamiętają, jak zimą pokonywali północną ścianę Giewontu, w połowie drogi zastała ich noc, na dodatek zaczęło padać. - Rozbiliśmy biwak, chcąc przeczekać do rana - mówi Paweł. - To znaczy, że kucaliśmy na skalnej półce na plecakach, okryci jedną kurtką puchową i płachtą biwakową - dodaje Paweł. Ponieważ telefonicznie dostaliśmy wiadomość, że pogoda się nie poprawi, zdecydowaliśmy się nocą zacząć odwrót. Zjazdy w gęsto padającym śniegu trwały do rana. Tak też bywa, ale z takiego powodu nie rezygnuje się ze wspinania. Wróciliśmy tam w następnym roku i w lepszych warunkach pogodowych pokonaliśmy tę drogę w kilka godzin.

Góry i wspinaczka dają nam wiele satysfakcji i radości - mówi Paweł. - Uczą walki z własnymi słabostkami, oferują również lekcje pokory, która jest niezwykle istotna tam, na górskich wyżynach, jak i tu - na manowcach życia codziennego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie