Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chile. Patagonia - kraina nieustających wiatrów (zdjęcia)

Marzena Kądziela
Turkusowe jezioro w chilijskiej części Patagonii
Turkusowe jezioro w chilijskiej części Patagonii Marzena Kądziela
Dopiero w Patagonii poczułam, czym jest prawdziwy wiatr - porywisty, chłodny i nieprzemijający. Zobaczyłam majestatyczne lodowce, rozległe równiny i krajobrazy zapierające dech w piersiach.
Chile. Patagonia

Chile. Patagonia - kraina wiatru

Lecimy ze stolicy Chile, Santiago, na południe. Mamy przygotowane ciepłe ubrania, bo temperatura powietrza ma w naszym punkcie docelowym - czyli w chilijskiej części Patagonii być znacznie niższa niż w stolicy. Lądujemy w największym mieście regionu, Punta Arenas.

Już czeka przewodnik, który porywa nas do autobusu wiozącego do pierwszego przystanku na Wybrzeżu Pingwinów. Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów, a krajobraz zupełnie się nie zmienia. Wszędzie rozległe równiny, skąpa roślinność, brak jakichkolwiek oznak życia ludzi. Gdy opuszczamy auto, uderza w nas silny podmuch wiatru. Na początku myślałam, że to tylko chwilowa wietrzna burza, potem zrozumiałam, że takie porywy to w Patagonii stan stały.

Jesteśmy w parku, w którym jedyną budowlą jest kasa biletowa i mała kawiarnia. Ruszamy wyznaczonymi ścieżkami w poszukiwaniu pingwinów. Uginamy się pod naporem wiatru chroniąc głowy czapkami, szalami, kapturami. Docieramy do nieprzyjaznego, porwanego wybrzeża, gdzie znajdujemy niewielkich rozmiarów pingwiny. Dla mnie ciekawsze od nich jest otoczenie - trawy o różnych barwach, korzenie i kłody o fantazyjnych kształtach wyrzucone przez morze, wystrzeliwujące w górę fontanny fal.

Daleko do sąsiada

Od Puerto Natales, gdzie mamy zarezerwowany hotel, dzieli nas ponad 300 kilometrów. Przyklejam głowę do szyby autobusu i wypatruję czegoś ciekawego w monotonnym krajobrazie. Gdzieś przemykają strusie, w innym miejscu dostrzegam zające. Auto gwałtownie hamuje. Kierowca ustępuje drogę skunksowi. Gdyby go potrącił, samochód cuchnąłby wiele dni z powodu wydzieliny, którą zwierzak odstrasza przeciwników.

Co kilkadziesiąt kilometrów krajobraz ożywiają pojedyncze gospodarstwa - estancje, złożone z niewielkiego domu i pomieszczeń gospodarczych. W takich małych chatkach mieszkają gauczowie - pasterze wynajęci do doglądania bydła lub owiec przez majętnych właścicieli ziemskich. Sami właściciele mieszkają albo w dużych posiadłościach w pobliżu miast, albo w miastach. Śmiejemy się, że sąsiedzkie wizyty należą tu do rzadkości, a listonosz rozwożący pocztę ma dość utrudnioną pracę...

Dzieciaki już wieku sześciu lat opuszczają domy, by przez cały tydzień mieszkać w internatach. Nie sposób codziennie dojeżdżać do szkoły 100 czy 150 kilometrów.

Wiatr wieje tu zawsze

Jak opowiada nasz przewodnik, Roberto, jego ojciec przybył tu z Anglii w 1920 roku, by hodować owce. Tak jak ojciec zasiedlali ten niegościnny teren inni Anglicy, Szkoci, Włosi, Niemcy, Serbowie, Chorwaci. Wielu z nich nie wytrzymywało jednak trudnych warunków życia i nieprzychylnego dla Europejczyków klimatu. Ci trafiali do Santiago czy Buenos Aires lub innych chilijskich i argentyńskich miast.

- Zostawali najtwardsi, tacy jak mój ojciec - przyznaje 71-letni Roberto. - Ja się tu urodziłem i tę ziemię uważam za moją ojczyznę. A do wiatru można się przyzwyczaić, bo on wieje zawsze. Raz mocniej, raz słabiej, ale nieustannie. Z nim się rodzimy, dorastamy, umieramy.
Nocą w naszym przytulnym hoteliku nie mogłam zasnąć. Miałam wrażenie, że wiatr wybije okna i wyważy drzwi. Dla mnie to był huragan. Dla Roberta zwykły wietrzyk.

Patagońscy kowboje

Wczesnym rankiem ruszamy do parku narodowego Torres del Paine. Mijamy port w Puerto Natales, potem wzdłuż drogi obserwujemy rozległe pastwiska z licznymi stadami krów. Za pastwiskami, w dali widnieją szczyty gór, w większości ośnieżone. Gdzieś na pastwisku dostrzegamy gauczów - pasterzy na koniach, którym towarzyszą psy. To patagońscy kowboje, ludzie bardzo twardzi, odporni na wszelkie życiowe trudności.

Po chwili zza szczytów wyłaniają się słynne Torres del Paine - trzy skalne wieże o wysokości od 2200 do 2500 metrów nad poziomem morza. Od nich wziął nazwę cały rezerwat utworzony w 1959 roku. W 1978 roku park znalazł się na liście rezerwatów biosfery UNESCO.

Piękne krajobrazy i stada guanako

Torres del Paine można zwiedzać pieszo lub na rowerze, jednak wtedy trzeba sobie zarezerwować kilka dni zatrzymując się na kampingach i polach namiotowych. Niezależnie od sposobu poruszania się, konieczna jest rejestracja u strażników, w budynku przy wjeździe.

Park pełen jest zapierających dech widoków na ośnieżone szczyty gór, rwące rzeki, wodospady, turkusowe słone jeziora. Nie brakuje tu zwierząt. Do najczęściej spotykanych należą guanako z rodziny wielbłądowatych, podobne do lam. Zwierzęta te już prawie wyginęły. Możemy je znów podziwiać na wolnych terenach dzięki odpowiedniej polityce i ochronie pracowników rezerwatu.

Pogoda w Torres del Paine zmieniała się jak w kalejdoskopie. Zaliczyliśmy i gorące słońce i drobny deszczyk i wręcz huraganowy wiatr.

Było co fotografować!

Wiatr w parku Torres del Paine był "huraganowy", ale nie zimny. Na statku, który wiózł nas z Puerto Natales do lodowca Grey, przeszywał do kości. Wyjście z kabiny na zewnątrz w niektórych momentach było niebezpieczne. Wichura zwiewała czapki z głów, uniemożliwiała robienie zdjęć.

A było co fotografować, bo na brzegu widniały góry pomalowane ręką natury na wszystkie kolory. W wielu miejscach do wody spływały ze szczytów wodospady, ze skalnych jaskiń wychylały się foki i lwy morskie. Oczy nie nadążały za fantastycznymi widokami.

Po kilkugodzinnym rejsie wychodzimy nieco chybotliwym krokiem na ląd, by malowniczą ścieżką nad jeziorem dotrzeć do czoła lodowca. Nie wyobrażałam sobie, że jest ono aż tak wielkie. Wygląda jak zamarznięta rzeka w ogromnymi falami w kolorach biało - szaro - błękitnych. Co pewien czas ze ściany o wysokości 70 metrów odrywa się fragment lodowca i z ogromnym hukiem trafia do jeziora. Łódka podpływająca do błękitnej tafli wygląda jak łupinka orzecha.

Pieczyste i czarodziejska stopa

Opuszczamy lodowiec i przypływany do estancji, w której gospodarze urządzili restaurację. Ich główne dania to pieczone na ogniu i grillowane mięsa wszelkiego rodzaju - od kiełbas, kaszanek, wątróbek, po żeberka, steki. Można jeść do woli. Gdy miska z mięsiwem pustoszeje, kelnerka dodaje jadła wprost z pieca.

Z chilijską częścią Patagonii żegnamy się w Punta Arenas, największym mieście tamtego regionu. Udaje nam się zwiedzić uroczy rynek z pomnikiem Magellana i potrzymać za stopę pomnikowego Indianina. Ma to ponoć przynieść nam szczęście. Myślę o kolejnych lotach, jakie czekają nas jeszcze w Ameryce Południowej i smeram mocno kamienną stopę...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie