Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kielczanie wzięli udział w niezwykłym rajdzie. Pojechali 30-letnim żukiem do Turcji

Iwona ROJEK
(z prawej) Mateusz Anioł za kierownicą żuka. (z lewej) Podróżnicy trafili na wiele dziewiczych terenów.
(z prawej) Mateusz Anioł za kierownicą żuka. (z lewej) Podróżnicy trafili na wiele dziewiczych terenów. archiwum
Po powrocie z rajdu Złombol 2010 kielczanie śmieją się, że oprócz zrobienia czegoś dobrego dla dzieci dowiedzieli się o sobie jednego, że nie są jeszcze złomami i mogą podejmować się kolejnych wyzwań. Bo podróż do Turcji była naprawdę wielkim wyzwaniem.

Złombol 2010

Złombol 2010

Ponad 120 samochodów i pięć motocykli, pochodzących z dawnego bloku wschodniego przejechało z Katowic do tureckiego Stambułu w czwartym rajdzie - Złombol 2010. Uczestnicy rajdu zbierają pieniądze dla dzieci z domów dziecka, a koszty wyprawy pokrywają wyłącznie z własnej kieszeni. Tegoroczna edycja rajdu Złombol, wymyślonego przez troje katowickich pasjonatów, była rekordowa - w pierwszej jechały dwa samochody, w kolejnych 13 i 21. Rajd wymyślili cztery lata temu miłośnicy "komunistycznych" aut: Marcin Tetzlaff, Martyna Kinderman i Jan Badura, którzy zdecydowali się pojechać starymi autami do Monako. - Wtedy zrodził się także pomysł, by przy tej okazji pomóc dzieciom z domów dziecka - wyjaśnił Tetzlaff.

- Pojechaliśmy do Turcji trzydziestoletnim żukiem po to, żeby zebrać pieniądze dla dzieci z domów dziecka i przeżyć przygodę życia - wyjaśnia Władysław Kowalewski, radny gminy Zagnańsk i pracownik Muzeum Narodowego w Kielcach. - Ten rajd pożyczonym od harcerzy pojazdem był dla wszystkich niesamowitym przeżyciem. Rodziny żegnały nas tak jakbyśmy mieli już więcej nie wrócić. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, dotarliśmy z powrotem do Kielc, gdzie powitała nas między innymi Agata Wojda, rzeczniczka wojewody, rajd był właśnie pod patronatem wojewody.

Warunkiem przystąpienia do tej imprezy, w której wzięło udział 130 aut z całej Polski i sąsiadujących krajów była wpłata pewnej sumy, wystarczyło zebrać nawet 500 złotych na rzecz dzieci przebywających w domach dziecka i to, że podróż musiała odbyć się samochodem wyprodukowanym w Polsce Ludowej. - Nam udało się uzbierać 1500 złotych z dwóch firm: Świętokrzyskiego Centrum Innowacji i Transferu Technologii od prezesa Szczepana Skorupskiego i od Przedsiębiorstwa Usług Specjalistycznych Kormal - mówi Władysław Kowalewski. - Dzięki takiemu wsparciu zostaliśmy przez organizatorów zakwalifikowani. Za wszystko pozostałe, benzynę, jedzenie, noclegi zapłaciliśmy sami. Ale nie żałujemy, bo to była przygoda życia. Nie tylko poznaliśmy własne możliwości, podróż takim pojazdem nie była łatwa, ale też zrobiliśmy coś dobrego dla osieroconych dzieci.

BYŁO DUŻO PRZYGÓD

Mateusz Anioł, członek historycznego klubu Hird, dziękuje za to, że żuka pożyczyli im kieleccy harcerze. Wspomina, że samochód, aby mógł zostać zakwalifikowany do rajdu musiał posiadać aktualne przepisy techniczne i być ubezpieczony. A sytuacja była o tyle trudna, że organizator nie zapewniał żadnej pomocy w przypadku awarii, usterek lub innych technicznych problemów. W czasie podróży zdarzyło się ich dość sporo i musieli poradzić sobie sami. - Z Kielc wyjechaliśmy w siódemkę 3 września - opowiada kapitan rajdu. - Każdy z uczestników pełnił inną funkcję - śmieje się Władek Kowalewski. - Mateusz Anioł był kapitanem drużyny, kamerzystą i zastępczym mechanikiem, Piotr Głowacki to główny mechanik i pomocnik nawigatora, Tomasz Rolski był nawigatorem, Tomasz Lassaud wziął na siebie komunikację z tubylcami i informatykę, Marek Chudy też pomagał w komunikacji, Szymon Brodziński pomagał w usuwaniu awarii i udzielaniu pomocy medycznej, a ja byłem zastępcą kapitana i rzecznikiem prasowym.

Wszyscy zgodnie mówią, że nie żałują tego, że nie było wśród nich kobiet i była to typowo męska wyprawa, bo z kobietami mogło być wszystko jeszcze bardziej skomplikowane, a zwłaszcza noce w samochodzie, jechali non stop.
- Najpierw musieliśmy dojechać do Katowic, a stamtąd razem z innymi pojazdami wyruszyliśmy do Istambułu przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Ale nie musieliśmy jechać jedni za drugimi, mogliśmy sami wybierać sobie drogę, byleby tylko dotrzeć do poszczególnych wyznaczonych miejscowości. Cała podróż trwała 50 godzin. Na zmianę prowadzili najczęściej Piotr Głowacki i Mateusz Anioł. Pojazd pędził jak rakieta, palił 17 litrów na 100 kilometrów. Na miejscu byliśmy tylko pół dnia. W Istambule trzeba było sformułować konwój i dojechać przez most nad cieśniną Bosfor do mety rajdu. Tam odśpiewaliśmy rotę, złożyliśmy przyrzeczenie pojawienia się na starcie następnej edycji rajdu i w ruszyliśmy w drogę powrotną - opowiada Kowalewski.

DOJECHALI DO METY

- W Istambule spotkaliśmy małe fiaty, zastawy, syrenki, łady - opowiada Piotr Głowacki. - Załogi były też różne od doświadczonych rutyniarzy po pierwszaków, takich jak my. Ale wszyscy mimo ogromnego zmęczenia byli bardzo podekscytowani i zadowoleni. - Rajd odbył się pod patronatem wojewody świętokrzyskiego, więc po drodze w różnych krajach godnie zaprezentowaliśmy nasze województwo, rozdaliśmy mnóstwo gadżetów, folderów, map, promujących nasz region, które wzięliśmy zarówno z urzędu, jak i muzeum.

- A przygody nas nie omijały - śmieją się Władysław Kowalewski i Mateusz Anioł. - Przeżyliśmy pożar instalacji elektrycznej, urwanie tłumika na drodze szybkiego ruchu w centrum Istambułu, słup ognia z pozostałości rury wydechowej wyglądał imponująco i budził wielkie zdziwienie, a potem kradzież, zarówno dokumentów, jak i sprzętu. Dwie osoby musiały przekraczać granicę z Węgrami na papierach z policji rumuńskiej i skanowanych w Polsce dowodach osobistych. Skradziono mam laptop, aparat fotograficzny, pieniądze. Na szczęście mieliśmy kamerę. Najtrudniej jechało się przez Bułgarię, mają fatalne drogi. Jechaliśmy bez nawigacji elektrycznej, unikaliśmy autostrad, bo woleliśmy zajrzeć w ciekawe zakamarki mijanych krajów i tam rozpropagować województwo świętokrzyskie. Dzięki nam mieszkańcy dowiedzieli się o Kielcach, Zagnańsku i o drzewie Bartku. Pozostawiliśmy naszą małą ojczyznę na dłużej w sercach i umysłach tubylców napotkanych w miasteczkach, wsiach i osadach położonych wysoko w górach czy leśnej głuszy. Wszędzie przyjmowali nas niezwykle serdecznie, życzliwie, niedowierzali, że taki wehikuł pokonał tak długą trasę.

Wszyscy zapewniają, że atmosfera w czasie podróży była wspaniała. Ani raz się nie pokłócili, poruszyli mnóstwo tematów, zobaczyli jak żyje się w innych krajach i podziwiali przepiękne widoki. - Jedliśmy wszystko co było pod ręką, także miejscowe specjały, nie zawsze smaczne, ale pożywne - opowiadają Tomasz Lassaud i Marek Chudy. - Zmęczenie jak w każdym heroicznym przedsięwzięciu było ogromne, przerywane często niespodziewanymi sytuacjami, jak taką, kiedy krowy zablokowały drogę. To, co przeżyliśmy nadaje się na niezłą książkę. Zachęcamy kielczan do towarzyszenia nam za rok. Załoga kata żuka, tak nazywał się nasz team, to ludzie niezwykle zakręceni w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie