Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Firma "Tryumf" ze Stalowej Woli święci triumf

Zdzisław SUROWANIEC [email protected]
Pan Władysław przy wystawie pucharów w spółce swoich synów.
Pan Władysław przy wystawie pucharów w spółce swoich synów. Zdzisław Surowaniec
Produkcja zaczęła się od kupna starej maszyny grawerskiej. Dziś jest to jeden z najnowocześniejszych zakładów w Europie.

Każdego dnia z firmy Tryumf ze Stalowej Woli, wyjeżdża w Polskę i w świat do klientów kontener trofeów sportowych, pucharów, medali, dowodów uznania, miłości i podziękowania. Początek przedsiębiorstwu dał Władysław Piotrowski. Urodzony we Wrzawach w biednej rodzinie chłopskiej, stał się wielki na salonach biznesu.

Wrzawy to wieś w widłach Wisły i Sanu. - Chleba w domu nie brakowało, jedzenia nie brakowało, butów nie brakowało, niczego nie brakowało. Ale należeliśmy do biedniejszych rodzin, choć takich, których wyróżniała praca - opowiada pan Władysław. - Ojciec był bardzo pracowitym człowiekiem. Natomiast inteligencję mam po matce, która zawsze umiała przewodzić i koniec z końcem związać. Dawała sobie radę nawet podczas okupacji i stacjonowania wojsk radzieckich - pamięta.

JANKO MUZYKANT

Ze wsi Władzio wyrwał się do miasta. W Stalowej Woli ukończył technikum mechaniczne w klasie o hutniczej specjalności. - Warunki w internacie do nauki były znakomite. I ja, jako Janko Muzykant, się nie zmarnowałem - mówi z iskierkami w oczach.
Skończył studia wyższe na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie z wynikiem bardzo dobrym. Jako inżynier metalurg zdradził Galicję i związał się ze Śląskiem. - Chciałem sam coś zrobić. Wybrałem Hutę Łabędy, ale tam mi się nie podobało, nie było mieszkania tylko okropny hotel robotniczy. Starszy syn był w drodze, a mieszkania nie było - wspomina.

Żona pochodziła z Chyżego na Oławie. - Według prawa rzymskiego żona ma iść za mężem - uśmiecha się zawadiacko. Przyjechał do Huty Stalowa Wola. - Był rok 1971, inżynierowie w hucie mieli specjalne względy. Huta przeżywała szalony rozwój, potrzebowali inżynierów wszystkich specjalności. Dostałem lepsze pieniądze niż na Śląsku. Zacząłem pracę od mistrza na walcowni. Do 1976 roku w hucie pracowało się naprawdę z entuzjazmem, z werwą. Zrobiło się byle jak po strajkach robotniczych - pamięta.

- Zaczęły się kłopoty, bo wyłaziła moja rogata dusza, buntowałem się. Wszyscy dusili się we własnym sosie. Lata osiemdziesiąte w hucie to była praca bez zadowolenia - mówi. Ale szybko dodaje, że huta była miejscem, gdzie można było nauczyć się nowoczesnej organizacji pracy. - W HSW nauczyłem się jak nie zarządzać i jak zarządzać - tak określa swoją edukację.
WYJĄTKOWE DZIECI

Rodzinie Piotrkowskich przybyło dwóch synów. - Moi synowie to były wyjątkowo ciekawe dzieci. Pytały co to postęp. Tłumaczyłem, że jak ja jeździłem w kawalerkę motocyklem, to wy jak dorośniecie powinniście jeździć w kawalerkę samochodami. I tak się stało. Kiedy syn skończył osiemnaście lat, zrobił samochodowe prawo jazdy. Starszy przywiózł swoją żonę z Krakowa do Stalowej Woli fordem focusem, który kupił za zarobione przez siebie pieniądze w firmie Tryumf - opowiada pan Władysław.

W rodzinie pierwszym, który zarobił pieniądze na handlu był młodszy syn. Pan Władysław śpiewał w tenorach w Chórze Cantus, prowadzonym przez Stanisława Steczkowskiego. Śpiewał tam także młodszy syn Adam. To były lata, kiedy marzyła nam się Unia Europejska. - Na postojach w krajach zachodnich Adam buszował ze swoim kolegą po salonach samochodowych i zbierali prospekty. Przywieźli tego furę. Poszli na rynek, najpierw za darmo rozdawali, a potem sprzedawali - pan Władysław jest do dziś dumny z zaradności młodszego.

Paweł natomiast błysnął organizacją handlu na rynku. Woził towar przyczepką. To, co kupił na jednym końcu placu targowego, sprzedawał na drugim końcu. Kupił na przykład czereśnie od hurtownika, a potem sprzedawał z przelicznikiem razy dwa.

NA WINOBRANIE

Zagraniczne wyjazdy z Cantusem miały taki efekt, że pan Władysław złapał kontakty i każdego roku jeździł na winobranie do Francji, od roku 1986 do 1990. - Chcąc wyszkolić dobrze dzieci, żeby uczyły się języków obcych, żeby mogły wyjechać na wakacje, to trzeba było dorabiać - tłumaczy.

Podczas jednego z powrotów zahaczył na postój u zaprzyjaźnionej rodziny w Belgii. Kupił tam samochód, ale w oko wpadła mu maszyna grawerska starej generacji. Widział na Zachodzie, że popularne są grawerowane napisy i puchary. Coś mu zaświtało w głowie, że można na tym robić interes.

Maszyna stała w kuchni i denerwowała żonę, która rozbijała o nią talerze. Dopiero kiedy syn pojechał na studia do Krakowa, to w jego pokoju można było uczyć się grawerowania.
Pan Władysław pracował nadal w hucie, a pierwszym miejscem, gdzie zaczął prowadzić biznes był wynajęty pokój w domu rzemiosła przy ulicy Hutniczej. - Nie wychodziło, bo ludzie nie byli przyzwyczajeni do kupowania pucharów czy grawerowanych płyt - przyznaje. Miał potężnego konkurenta czyli hutę, gdzie na czarno kwitł biznes grawerowania płyt nagrobnych.

Ale nie tracił nadziei, że biznes się powiedzie. Był w hucie głównym metalurgiem, ale próbował rozkręcać prywatny interes. Wszedł w kontakt z harcerzami, którzy łapali dla niego zlecenia i dostawali dziesięć procent od zysków. - Robiłem w domu grawerkę, tabliczki, zacząłem składać puchary. Kładłem się spać o północy, na drugi dzień rano szedłem do harcerzy i przed pracą w hucie zostawiałem gotowy towar. Coraz bardziej mi się to podobało - przyznaje.

POŻYCZAŁ KOLEGOM

W pucharowy biznes włączyli się synowie - Paweł studiujący w Krakowie zdobywał zlecenia i zarabiał na tym. Także uczący się w technikum elektrycznym w Nisku Adam robił biznes. - Adam zarabiał już tyle pieniędzy, że pożyczał kolegom z bogatszych rodzin - raduje się pan Władysław.

Od 1991 roku do 1994 pan Władysław pracował zupełnie sam. Kiedy starszy syn skończył naukę, przyjął go do spółki, młodszy dołączył w 1997 roku. Dał mu udziały, a sam sobie założył spółkę Piotrowski usługi grawerskie i pracował tam aż do emerytury. - W hutnictwie przepracowałem dwadzieścia pięć lat, w Tryumfie dwadzieścia. Uznałem, że wystarczy. Widziałem, że synowie potrafią zarządzać - wyznaje.

"Chłopcy" rozkręcili biznes na niebywałą skalę. Zbudowali biurowiec z zakładem w specjalnej strefie ekonomicznej, wykorzystując unijne wsparcie. Budynek jest tak ładny, że został misterem w konkursie architektonicznym.

- Ojciec jest pomysłodawcą tego przedsiębiorstwa. W pierwszych latach nie do końca wierzyliśmy, że uda się robić produkcję w tej branży - przyznaje prezes spółki Paweł Piotrowski. - Ojciec ma dobrą cechę, jaką jest zaufanie. On nam zawsze ufał, nie przeszkadzał. Prosiliśmy o pożyczkę, to dawał nam szansę. Raz wyszło, raz nie wyszło. Nie ma instrukcji jak zrobić dobry biznes, to jest splot różnych zdarzeń. W Tryumfie udaje nam się wyprzedzać konkurencję - mówi. - W naszej firmie jest jedna stała cecha: bez przerwy są zmiany, dopasowywanie się do rzeczywistości - zapewnia.

WIĘŹ RODZINNA

- Sztuka życia polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy wejść w interes i kiedy się z niego wycofać - poucza pan Władysław. - Mnie to się udało zrobić, bo była między mną i synami więź rodzinna. Kiedy mnie pytają o radę, to im daję, ale sam się nie wtrącam. Nauczyli się jak nie zarządzać, a jak zarządzać i świetnie sobie radzą - tata jest z tego dumny.

Co im radził? - Syneczkowie macie za mało pracowników umysłowych, a kiedy indziej, żeby wprowadzili do firmy taki postęp, żeby możliwe było zatrudnienie kobiet. I wprowadzili wózki, które toczą się za dotknięciem ręki - daje przykład twórca Tryumfu.

Tryumf kilka razy był poważnie zagrożony. Pierwszy raz sytuacja załamała się na początku, kiedy nie było sprzedaży i nie było klientów. Ludzie byli przyzwyczajeni do pucharów w postaci kryształów, albo do tablic nagrobnych wykonywanych w Hucie Stalowa Wola. - Nie szło to, nie szło. Zaczęło się rozkręcać po paru latach - opowiada pan Władysław. Żeby przeczekać kryzys, kiedy nie szły puchary, handlował zachodnimi samochodami. - Brałem klienta, jechałem z nim za granicę, on sobie wybierał auto i miałem z tego profity. Kupowałem materiały i maszyny do firmy. Powiedziałem sobie, że to musi wyjść. Wiedziałem, że Polacy zawsze małpowali wszystko z zachodu, a tam właśnie była moda na puchary - opowiada co go trzymało przy nadziei.

RODZINNA NARADA

Następny trudny moment wiązał się ze śmiercią żony. - Akurat miałem duże zamówienie i miałem wyjechać do Niemiec. A ksiądz powiedział mi, że po śmierci żony trzeba się dużo modlić i zamówić trzydzieści mszy gregoriańskich. Byłem skłonny zapłacić, ale kiedy wyszedłem z kancelarii parafialnej i zimny wiatr mnie trochę owiał, pomyślałem, że jak zapłacę gregorianki, to nie będę miał pieniędzy na wyjazd. Z synami naradziłem się, powiedziałem, że jest problem, że nie mam pieniędzy na pomnik. Wtedy starszy syn powiedział, że mu nie zależy pod jaką płytą mama będzie leżeć. To był rok 1994. Gdybym wtedy nie pojechał, to firma by się załamała i nie byłoby nic - zapewnia.

Kolejne załamanie wzięło się z tego, że żeby robić sprzedaż, trzeba było inwestować. I nie było pieniędzy na podatki. Przychodziły upomnienia, a z nimi komornik. - Szczęśliwie się składało, że kiedy przychodził komornik to miałem już zapłacony podatek, bo wracała utracona płynność - mówi. - Ojciec jest pomysłodawcą tego przedsiębiorstwa, działając konsekwentnie w pierwszych latach nie do końca wierzyliśmy, że uda się robić produkcję. Ojciec ma dobra cechę, to zaufanie. On nam zawsze ufał, nie przeszkadzał. Prosiliśmy o pożyczkę, to robił to, dawał szansę, raz wyszło, raz nie wyszło, Trochę umiejętności, trochę szczęścia, i jednemu wychodzi drugiemu nie, guru biznesu. Nie ma instrukcji jak zrobić dobry biznes, jest splot, sytuacja rynkowa, trofea sportowe to niszowy produkt, mocno parliśmy do przodu, wyprzedzaliśmy konkurencję, Ufaliśmy sobie z bratem, nawet jak były potknięcia, pozytywny konflikt też buduje, zmienia.

DŁUBIE W DREWNIE

- Nazwę Tryumf wymyśliłem sam dla żartu, bo się kojarzyła ze zwycięstwem nowego nad starym - opowiada pan Władysław. - Żona do mnie mówi "Matko Boska, wymyślił Tryumf, ludzie się będą śmiać". Nie jestem z kamienia, poleciałem do Urzędu Miasta i zmieniłem na Znicz dla świętego spokoju, żeby mi nie terkotała. Chodziło mi o znicz olimpijski. Na drugi dzień wywiesiłem nazwę, a tu przyleciał gość, że to nazwa jego spółki i poda mnie do sądu. To ja chodu do Urzędu Miejskiego i zmieniłem nazwę na Tryumf. I tak zostało.

- Czuję się spełniony - wyznaje pan Władysław. Kupił półtora hektara dobrej ziemi w Dzierdziówce, wybudował dwa domy. Jeden postawili mu górale z drewnianych bali. Zamieszkał tam z drugą żoną. - Spodobało mi się tam, bo jest zielona trawa i się nie kurzy. Dłubie sobie w drewnie. Lubię zapach drewna od dzieciństwa - wyznaje.

- Ojciec, rodzina ukształtowały nasz charakter, jeśli chodzi o życie. Sukcesy są zasługą szczęścia, ale i charakteru - podsumował Paweł, starszy syn pana Władysława. Obchody jubileuszu dwudziestolecia spółki były czasem radosnej refleksji, że Tryumf święci tryumf.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie