Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Violetta Arlak: Co spektakl i co reżyser, to bardziej mnie rozbierano

Redakcja
Prawdziwe nazwisko Violetta Zmarlak. Ma 43 lata. Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna oraz estradowa. Pochodzi z Wieliczki. Trzykrotnie zdawała do szkoły teatralnej, bez pozytywnego skutku. Karierę rozpoczęła w krakowskim Teatrze 38 w 1992 roku. W latach 1992-2003 występowała w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach i stała się ulubienicą publiczności kieleckiej, o czym świadczą liczne nagrody w plebiscytach. W 1995 roku zdała pomyślnie egzamin eksternistyczny. Po wyjeździe z Kielc do Warszawy zagrała wiele ról w serialach i filmach "Kasia i Tomek”, "Na dobre i na złe”, "Lokatorzy”, "Plebania”, "Niania”, "Hela w opałach”, "Ranczo”, "M jak miłość”.
Prawdziwe nazwisko Violetta Zmarlak. Ma 43 lata. Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna oraz estradowa. Pochodzi z Wieliczki. Trzykrotnie zdawała do szkoły teatralnej, bez pozytywnego skutku. Karierę rozpoczęła w krakowskim Teatrze 38 w 1992 roku. W latach 1992-2003 występowała w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach i stała się ulubienicą publiczności kieleckiej, o czym świadczą liczne nagrody w plebiscytach. W 1995 roku zdała pomyślnie egzamin eksternistyczny. Po wyjeździe z Kielc do Warszawy zagrała wiele ról w serialach i filmach "Kasia i Tomek”, "Na dobre i na złe”, "Lokatorzy”, "Plebania”, "Niania”, "Hela w opałach”, "Ranczo”, "M jak miłość”.
- Nad moim dekoltem pracowano przy każdym spektaklu. Co spektakl i co reżyser, to bardziej mnie rozbierano - mówi Viola Arlak i…niezbyt miło wspomina kieleckie czasy.

Aktorka Violetta Arlak przez wiele lat była jedną z najpopularniejszych aktorek w kieleckim teatrze imienia Stefana Żeromskiego. Postanowiła jednak powalczyć o role w Warszawie - dziś wiemy, że świetnie jej się to udało.

Iwona Kłopocka-Marcjasz: Co pani czuje, gdy publiczność wita pani wejście na scenę wybuchem entuzjazmu?
Violetta Arak: - Czuję się jak gwiazda z dawnych lat, która na dzień dobry dostaje brawa. To nieczęsto się teraz zdarza. Taka reakcja widzów to sam miód tego zawodu, ale w życiu aktora są różne momenty - fajne i niefajne. Największa sztuka to poradzić sobie z tymi niefajnymi.

- Jak pani to robi?
- Wiele spraw staje się prostszych, kiedy człowiek nie puszy się na siłę i nie nadyma balona. Poczucie humoru i dystans do siebie ogromnie to ułatwiają. Ja sobie to wypracowałam, nauczyłam się śmiać z samej siebie.

- Trzy razy bezskutecznie zdawała pani do szkoły teatralnej. Wtedy pewnie nie było pani do śmiechu?
- Bardzo to przeżywałam. Za każdym razem jednak oblewałam egzamin nie z braku talentu, tylko z zupełnie innego powodu. Lepiej o tym nie mówić.

- Dlaczego? Trochę lat minęło.
- Chodziło o bardzo osobiste sytuacje, prowokowane przez jednego z profesorów.

- Chce pani powiedzieć, że ten pan zachowywał się... szukam słowa... nieprofesjonalnie?
- "Nieprofesjonalnie" to dobre określenie. Po latach ten profesor mnie przeprosił. To już nie ma żadnego znaczenia, tym bardziej że w pewnym sensie pomógł mi w zawodzie.
- Pomógł? Straciła pani trzy lata!
- Kiedy człowiek zostaje poza szkołą, ale pragnie być w tym zawodzie, musi sam wykonać ogromną pracę. Na przesłuchaniu w szkole teatralnej usłyszałam od jednego z mistrzów, że nie widzi tam dla mnie miejsca, bo już jestem gotową aktorką. Uczepiłam się tego zdania. Nie w tym sensie, że nie mam się już czego uczyć, ale że aktorstwo i tak mi jest pisane.
- Uparta pani.
- To nie upór. Pomogła mi pasja i pozytywny sposób myślenia. Wiedziałam, że muszę być aktorką, bo za bardzo to lubię. Przekonanie, że marzenia się spełniają, stało się moim sposobem myślenia na całe życie.
- Czekając na spełnienie marzeń, podejmowała pani różne prace - w szkole, na zajęciach aerobiku. Co robiła pani w muzeum?
- Siedziałam i nie robiłam nic, ponieważ tam nic nie wolno było robić (śmiech). Przez pół roku pilnowałam, żeby nie ukradli "Damy z łasiczką" z Muzeum Czartoryskich. Nudy. Kiedyś leżałam na sofie na środku sali i czytałam Chmielewską. Głośno się zaśmiewałam i nie zauważyłam wchodzącej wycieczki z Włoch. Strażnik mnie potem ochrzanił, że odciągam uwagę zwiedzających od "Damy".
- Dyplom aktorski zdobyła pani eksternistycznie. To nie jest źle odbierane w środowisku?
- Kiedyś głupio było się przyznać do braku szkoły, teraz to nikogo nie interesuje. Ja postanowiłam jednak z tego uczynić swój atut. Kiedy jakiś reżyser pytał, jaką szkołę skończyłam, odpowiadałam dumnie: "Ja? Żadną!". I oni to kupowali jako coś pozytywnego. Gdybym speszona odpowiadała: "Noo... niestety nie skończyłam żadnej szkoły", odbierane by to było na minus. To kwestia podejścia.
- Z takiej postawy przebija duża pewność siebie, a pani podobno kiedyś miała morze kompleksów.
- Nadal mam wiele. Każdy aktor pani powie, że wykonuje ten zawód z kompleksów, a aktorstwo działa terapeutycznie. Kiedy w teatrze grałam dużo poważnych ról, bardzo się rozwijałam i to pomagało mi także w życiu. Dawniej, jak przychodziłam na plan filmowy, to siadałam w kącie, nieufnie spoglądałam na ludzi i zastanawiałam się, dlaczego wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą. Byłam zielona, czerwona, spocona. Teraz już się nie przejmuję.
- To widać też w pani sposobie ubierania się. Eksponuje pani swoją kobiecość. Prawdę mówiąc, nie mam pewności, czy do kozaków założyła pani ostre mini czy tylko dłuższy sweter.
- Kiedyś w szkole teatralnej jeden z profesorów powiedział: "Dziecko, jak ty zamierzasz robić karierę w tym zawodzie, skoro nosisz długą spódnicę i golf?".
- Wstydziła się pani dekoltu?
- Nad moim dekoltem pracowano przy każdym spektaklu. Kiedy stało się jasne, że to jest mój problem, zaczęto mnie rozbierać. Co spektakl i co reżyser, to bardziej mnie rozbierano. Na scenie było to jednak dużo prostsze niż w życiu.
- Dziewięć lat była pani aktorką teatru w Kielcach. Dlaczego zdecydowała się pani opuścić rodzinny Kraków?
- Poszłam tam za moim szefem z krakowskiego Teatru 38, a ten angaż był urzeczywistnieniem moich marzeń o pracy w teatrze profesjonalnym. Zagrałam trzydzieści głównych ról, rozwijałam się, dostawałam mnóstwo nagród.
- To dlaczego po spektaklu co wieczór zaszywała się pani w wynajmowanym w teatrze pokoiku?
- Chowałam się przed ludźmi. Wtedy życie i scena jeszcze nie stykały się u mnie. Szczęśliwa na scenie, w życiu w jakimś sensie byłam nieszczęśliwa. No i samo miasto mnie dobijało. Nie lubiłam Kielc, nie miałam tam co robić. Ani dobrej knajpy, ani ludzi, którzy chcieliby ze mną przebywać. W teatrze wiele osób miało pretensje, że za dużo gram. W końcu zapragnęłam zmiany. Spakowałam walizkę i wyjechałam do Warszawy.
- Pierwszą filmową rolę dostała pani jeszcze za czasów kieleckich, w 1998 roku, w filmie "Nic" Doroty Kędzierzawskiej. Jak panią wypatrzyła?
- Do teatru zadzwoniła asystentka Kędzierzawskiej, że poszukują aktorki zahukanej i zabiedzonej. Pani z teatru uznała, że skoro ma być zahukana, to tylko ja, i wysłała moje zdjęcie. Kędzierzawska dostrzegła we mnie podobieństwo do Kaliny Jędrusik i chyba tylko z tego powodu zachowała to zdjęcie. Po jakimś czasie zaproszono mnie na casting. W trzy sekundy dostałam rolę Sąsiadeczki, choć była już przeznaczona dla innej aktorki. Dla mnie to było ogromne wyróżnienie.
- Poszły za tym inne propozycje?
- Nic z tych rzeczy, ale nie byłam rozczarowana, bo wtedy jeszcze nie marzyłam o filmie. Raz zagrałam, no i dobrze. Zresztą uważałam, że w porównaniu z teatrem to żadne granie.
- W 2006 roku rozpoczęło się "Ranczo", w którym gra pani Halinę Kozioł, żonę wójta. Jak się zaczęła ta przygoda?
- Najpierw zagrałam epizod - Balbinę w "Miodowych latach". Rola miała mieć kontynuację, ale do tego nie doszło. Po kilku latach w wytwórni spotkałam producenta tego serialu. Bardzo dziwnie na mnie popatrzył. Parę dni później dostałam zaproszenie na casting. Powiedzieli, żebym się ubrała jak wójtowa. Dla mnie to było idiotyczne zadanie, bo co to znaczy: ubrać się jak wójtowa. Poszłam więc tak jak lubię - obcisło i w mini. Pomyślałam, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Z castingu wyszłam, płacząc. Uważałam, że fatalnie zagrałam, po prostu masakra. Kazali mi tylko krzyczeć na tego Czarka (Cezarego Żaka, filmowego wójta - red.). Krzyczałam jak idiotka, w duchu myśląc, że to żenada. Po castingu pojechałam wyżalić się do znajomych, a już po godzinie zadzwonił producent, pytając, czy chcę to zagrać.
- Publiczność, która pokochała "Ranczo", natychmiast orzekła, że pani wójtowa to mistrzostwo świata i aktorska perełka. Ile w niej jest z pani?
- Wójtowa to jedyna postać, na którą patrzę jak na zupełnie obcą osobę. Po prostu zapominam, że to ja, i jestem dumna, że oglądając Koziołową, nie muszę oceniać siebie - że tu jestem za gruba, a tu włosy nie takie. Udało mi się zbudować postać daleką ode mnie. Ja się tak nie obruszam i nie krzyczę. Taki sposób traktowania męża też jest mi obcy. Gadatliwa bywam, ale nie jest to moja stała cecha. Energię mam, ale nie aż taką. No i mam nadzieję, że tak nie wyglądam!
- Jakie jest pani największe marzenie?
- Spłacić kupione w Warszawie mieszkanie.
- Wójtowa nie jest w stanie na nie zarobić?**
- Niestety, na "Ranczu" się nie dorobię.


Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie