Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Czemu mi to robisz?" Wstrząsające kulisy śmierci Bartusia z Nowej Dęby

Marcin Radzimowski
Marcin Radzimowski
Dom, w którym rozegrała się tragedia.
Dom, w którym rozegrała się tragedia. Marcin Radzimowski
Brak pieniędzy, frustracje, niedowartościowanie. Czy takie mogą być powody, by z zimną krwią zamordować własne dziecko? Mogą. I były. Odsłaniamy kulisy mrocznej i wstrząsającej zbrodni, do jakiej doszło w Nowej Dębie w powiecie tarnobrzeskim.

By poznać bliżej podłoże dramatu, trzeba się cofnąć do 2005 roku. Wtedy to zmarła matka Barbary, co miało niemały wpływ na życie młodej kobiety. Straciła osobę, w której miała ogromne oparcie. Ojciec miał inny charakter. Surowy, nazbyt rygorystyczny, wręcz "wojskowy". Wszystko musiało być tak, jak on chciał. Nie znosił kompromisów.

W Nowej Dębie o pracę trudno, dlatego Barbara postanowiła wyjechać za chlebem. We Włoszech pracowała fizycznie, zazwyczaj jako pomoc domowa i opiekunka do dzieci. Ciułała pieniądze, żeby po powrocie do Polski rozpocząć nowe, lepsze życie. Tam też było jednak krucho z pracą, co tylko potęgowało u kobiety frustrację. Miała wrażenie, że jest niezaradna, że nie potrafi sobie sama radzić w życiu. Nic nie potrafi.

MIŁOŚĆ PO WŁOSKU

Tam po raz pierwszy podjęła próbę samobójczą. Nieskutecznie. Trafiła do szpitala, gdzie zaopiekowali się nią lekarze. A szczególnie jeden z nich. Początkowo to były zwykłe, przyjacielskie relacje na linii pacjent-lekarz, ale to szybko się zmieniło. Wiedząc o trudnej sytuacji finansowej kobiety, lekarz zaproponował jej pracę. Właściwie to spadła mu z nieba, bo on poszukiwał opiekunki do dziecka, a ona szukała pracy.

Niewiele czasu upłynęło, a Barbara opiekowała się już nie tylko dzieckiem, ale też jego ojcem. Romans trwał kilka miesięcy. Do czasu, aż dowiedziała się o nim żona lekarza. Włoszka wpadła w szał i urządziła karczemną awanturę. Potem kupiła kochance męża bilet powrotny do Polski i pokazała drzwi wyjściowe z domu.

34-letnia wówczas Barbara wróciła do domu rodzinnego. Do rygorystycznego i surowego ojca. Wiedziała, że to tylko chwilowy powrót, nie chciała z nim mieszkać. Chciała sobie, a przede wszystkim jemu udowodnić, że sama sobie poradzi. Wyjechała do Warszawy. W stolicy pracowała jako pomoc domowa, ale życie w tym mieście ją przytłaczało. Nie miała ambitnego zajęcia, z pieniędzmi było też krucho, brakowało oparcia w życzliwych osobach. Znów chciała sobie odebrać życie, kiedy przeżywała załamanie nerwowe.

ZOSTAŁY TYLKO DŁUGI

Pojawiło się jednak światełko w tunelu, Bogdan. Ich związek partnerski szybko się rozwijał. Byli szczęśliwi, a przynajmniej tak im się wydawało. Zamieszkali razem i snuli plany na przyszłość, choć o ich realizację nie było łatwo. Problemem były pieniądze, a właściwie ich brak. Ledwo wiązali koniec z końcem, ale o powrocie do Nowej Dęby kobieta nawet nie myślała. Po kilkunastu miesiącach wspólnego życia Barbara i Bogdan wzięli ślub. Do pełni rodziny brakowało już tylko dziecka, ale i to miało się wkrótce zmienić. Barbara była w ciąży, w swoim łonie nosiła synka.

Bogdanowi nie było dane cieszyć się z bycia ojcem. Nie zobaczył synka swojego i Barbary. Czternaście miesięcy po ślubie, a dwa miesiące przed porodem, mężczyzna zginął. Został śmiertelnie potrącony przez samochód. Na przejściu dla pieszych. Dla kobiety, która spodziewała się rychłych narodzin dziecka, to był ogromny cios. Została sama, z długami i zaciągniętymi kredytami. Nie była w stanie sama utrzymać się w Warszawie - musiała wrócić do Nowej Dęby. Do domu rodzinnego, do surowego ojca. A tym samym przyznać, że sama sobie nie poradzi. I to było dla niej najgorsze.

W DOMU JAK W WOJSKU

Kiedy Bartuś przyszedł na świat, dla ojca Barbary stał się od razu ukochanym wnukiem. Był jego oczkiem w głowie. Nie od dziś wiadomo, że wnuki ponoć kocha się jeszcze bardziej, niż dzieci. W tym przypadku tak pewnie było, bo względem Barbary rodzic nie stracił nic z dawnej surowości. Wymagał posłuszeństwa jak w wojsku. Barbara prała, prasowała, sprzątała dom a sezonie nawet obsługiwała piec centralnego ogrzewania. Kiedy znalazła pracę w sklepie, dokładała się finansowo do domu. Musiała, to był stawiany przez ojca warunek wspólnego mieszkania.

Chłopiec rósł, a w jego matce narastała frustracja. Zarobki na poziomie najniższej krajowej nie wystarczały na wszystko, na dodatek musiała spłacać stare długi. Od ojca nie słyszała dobrego słowa na swój temat. On lubił tylko wnuka. Negatywne emocje kobieta odreagowywała w możliwie najgorszy sposób - wyładowywała się na dziecku. Nie biła go, ale wulgarne odzywki były zdarzały się coraz częściej. Niewinnego synka zaczynała traktować jak wroga, widziała, że on jest od niej dla jej ojca ważniejszy.

SINIAKI ZAMASKOWAŁA PUDREM

Bartuś miał dziewięć miesięcy, kiedy matka pierwszy raz postanowiła go zabić. Chciała zemścić się na ojcu, zrobić krzywdę osobie, która ojciec darzył uczuciami. Kobieta chwyciła za poduszkę i przycisnęła ją do twarzy leżącego dziecka. Było całkowicie bezbronne. Na szczęście w porę się opamiętała - odrzuciła poduszkę i pobiegła do ojca. Opowiedziała, co chciała zrobić Bartusiowi. Z rozpoznaną depresją trafiła na oddział psychiatryczny nowodębskiego szpitala. Miała wyrzuty sumienia i żal do siebie.

Mijały kolejne miesiące, aż wreszcie Bartek poszedł do przedszkola. Zawsze schludnie ubrany, dobrze się rozwijał, towarzyski - tak kilka miesięcy temu wspominała chłopca dyrektorka przedszkola. Nie zawsze jednak było tak ładnie. Któregoś dnia, po jednym z niepowodzeń w pracy Barbara rzuciła się na synka. Pobiła go po twarzy tak bardzo, że następnego dnia zanim zaprowadziła czterolatka do przedszkola, musiała zamaskować obrażenia pudrem. Warstwy fluidu na buzi dziecka i śladów, jakie się pod nim znajdują, trudno było jednak nie zauważyć. To by podobno jeden jedyny raz, gdy Barbara wybuchła i zbiła chłopca…

DRUGIE DZIECKO?
NIE STAĆ NAS!

Swojego drugiego męża poznała pod koniec 2012 roku. Zupełnie przypadkiem, w pracy. Pracował w piekarni jako kierowca i dowoził pieczywo do "spożywczaka", w którym Barbara pracowała. Z widzenia właściwie go znała wcześniej - ich domy rodzinne oddalone są w linii prostej raptem dwieście metrów. Stoją przy równoległych względem siebie uliczkach rolniczej części Nowej Dęby. Choć tak po prawdzie to z gospodarki chyba już nikt się tam nie utrzymuje. 36-latek bardzo polubił Bartka i choć nie był jego biologicznym ojcem, traktował go jak syna.

We trójkę zamieszkali w wynajętym mieszkaniu "na osiedlu". Na zmianę odprowadzali Bartusia do przedszkola, wszystko zdawało się zmierzać w dobrym kierunku. W czerwcu ubiegłego roku Barbara ponownie wyszła za mąż. Sielanka nie trwała jednak długo, 41-latka miała na głowie przeterminowane kredyty i rosnące odsetki. Utrzymanie Bartusia też kosztuje, na dodatek mąż planował, by mieli jeszcze jedno, wspólne dziecko. To wszystko sprawiało, że między małżonkami dochodziło do nieporozumień i kłótni.

MIESZKAJ, ALE PŁAĆ

Barbara zarzucała mężowi, że jest niezaradny i tylko potrafi ją pocieszać. Zamiast zdobyć pieniądze na utrzymanie rodziny. Pracował, ale to nie wystarczało. Sytuacja w pewnym momencie była tak trudna, że małżonkowie zmuszeni byli dorabiać zbierając surowce wtórne. To była ich tajemnica, o której nawet najbliżsi nie wiedzieli. Po wakacjach 2013 roku Bartuś znów poszedł do przedszkola a w związku z tym pojawiły się kolejne wydatki. Jego matka wiedziała, że nie są w stanie dłużej mieszkać w wynajmowanym mieszkaniu. Będzie musiała zamieszkać znów albo w domu ojca, albo u teściowej.

20 września Bartuś zachorował, miał zapalenie oskrzeli. Tego dnia nie poszedł do przedszkola. Nie poszedł już nigdy. Barbara zostawiła synka pod opieką sąsiadki a sama pojechała do ojca, rozmówić się z nim na temat mieszkania u niego. Zgodził się, mając na uwadze choćby to, że wnuczek będzie blisko. Zastrzegł jednak, że Barbara chcąc u niego mieszkać będzie inwestować w dom, a jemu zapewni opiekę. Jak wszystko będzie w porządku, to ojciec obiecał zapisanie domu na Bartka.

Kiedy mąż wrócił z pracy, Barbara powiedziała mu o propozycji jej ojca. 36-latek odmówił. Oświadczył, że zamieszkają w jego domu rodzinnym, w domu jego matki.

ZABÓJCZY PLAN

To był moment kluczowy. To wtedy - jak ustalili śledczy - Barbara postanowiła, że zamorduje Bartusia. Pozbawi życia swojego niespełna pięcioletniego synka. W ten sposób pozbędzie się obciążenia finansowego, za jakie uznawała syna. A na dodatek ukarze w ten sposób zarówno swojego ojca, jak i swojego męża. Bo obaj widzieli tylko Bartusia. Jej nie doceniał żaden z nich.

41-latka zaczęła przygotowania do zbrodni. Najważniejsze było uniknięcie odpowiedzialności za zabójstwo. Wiedziała, że symulując chorobę psychiczną będzie bezkarna. Musiała znaleźć możliwie wielu świadków, którzy potwierdzą, że ostatnio było z nią "coś nie tak". Swoim najbliższym i znajomym mówiła, że źle się czuje.

Dwa dni później, w niedzielę, Barbara poszła z mężem i Bartusiem do jego rodziców. Zapytała teściową wprost, czy mogą u niej zamieszkać. Kobieta zgodziła się, ale podobnie jak ojciec Barbary zastrzegła, że młodzi muszą się dokładać do utrzymania domu. To tylko utwierdziło 41-latkę w przekonaniu, że jedynym wyjściem będzie zabójstwo syna.

Barbara "grała" przy domownikach dalej swoją rolę. Siedziała na kanapie i kiwała się bez sensu, jakby myślami była nieobecna. Powtarzała w kółko, że nic nie ma sensu, że sobie nie poradzi. Milkła, potem znów pytała retorycznie, skąd ma wziąć pieniądze. Mówiła, że odstawiła leki przepisane jakiś czas wcześniej przez psychiatrę, że źle zrobiła bo się źle czuje…

Wieczorem zachowywała się już normalnie. Według późniejszych ustaleń prokuratury, to także robiła z rozmysłem. Gdyby przez cały czas sprawiała wrażenie chorej psychicznie, ani mąż, ani teściowa nie zostawiliby z nią małego Bartusia. A to by pokrzyżowało jej plan. Okrutny, nieludzki plan.

IDEALNY MOMENT

Następnego dnia, 23 września mąż Barbary około godziny 6.30 pojechał rowerem do pracy. Teściowa też już wstała, by ze swoim drugim synem (szwagrem Barbary) pojechać na targ do sąsiedniego Majdanu Królewskiego. Około godziny 7.20 wsiedli do auta i odjechali. To był idealny moment, by 41-latka mogła zrealizować swój plan. Nie miała najmniejszych złudzeń, że pozbawi życia własnego synka.

Bartuś właśnie się obudził. 41-latka zdjęła mu piżamkę, w jej miejsce założyła spodenki i bluzę z polaru. Na stole w kuchni postawiła talerz z mlekiem i płatkami. Zawołała synka na śniadania. Czterolatek jedząc śniadanie poprosił mamę, by włączyła bajki w telewizorze. Kobieta poszła do pokoju. Usiadła na wersalce na wprost telewizora, obok, na podłodze położyła kabel elektryczny. Włączyła ulubiona bajkę Bartusia i poczekała, aż chłopiec skończy jeść śniadania i przybiegnie.

Opis tego, co działo się w następnych minutach, zawarty w uzasadnieniu aktu oskarżenia, jest bardzo wstrząsający. To obraz bezwzględnej kobiety, z zimną krwią mordującej swoje dziecko. Obraz kogoś totalnie pozbawionego ludzkich uczuć. Obraz bestii, powstały przede wszystkim w oparciu o jej własne opisy i relacje…

BEZ LITOŚCI!

Bartuś przybiegł do pokoju i wszedł na wersalkę. Położył się, a głowę oparł na kolanach matki. Kobieta chwyciła za kabel i gwałtownym ruchem owinęła go wokół szyi dziecka. Zacisnęła bardzo mocno. - Czemu mi to robisz…? - zdążył tylko zapytać Bartuś, ale matka nie puszczała kabla. Zaciskała bardzo mocno. Czterolatek rozpoczął przerażającą walkę o życie, walkę nierównych szans. Dziecko próbowało się wyrywać, ale matka była silniejsza. Chłopiec zaczął sinieć na twarzy i bezwładnie rzucać się na wszystkie strony.

W pewnym momencie chłopcu udało się nabrać powietrza. - Będę już grzeczny - obiecał matce, choć ta nie słuchała. Puściła kabel uznając, że inny sposób będzie bardziej skuteczny. Jedną dłonią zasłoniła nos i usta synka odcinając dopływ powietrza, druga ręką chwyciła go w pół i przycisnęła do siebie. Żeby go unieruchomić.

Gdyby wtedy ktoś przyszedł do domu, gdyby ktoś był w pobliżu… Nie było nikogo. Bartuś umierał, jego matka realizowała zbrodniczy plan. Gdy chłopiec dostał przedśmiertnych skurczy i drgawek, matka cały czas trzymając, przeniosła go do kuchni. Zrobiła to, by było jej wygodniej zabić. Położyła Bartusia na podłodze i cały czas zasłaniając mu nos i usta dłonią, położyła się na nim, swoim ciałem dociskając chłopca do podłoża…

NIE CHCIAŁA, ŻEBY CIERPIAŁ

Nie wiadomo dokładnie, ile minut później do domu wrócili domownicy. Szwagier wszedł do kuchni. Barbara siedziała na podłodze, metr dalej leżał nieruchomo czteroletni Bartuś. Mężczyzna doskoczył do chłopca, zbadał puls. Nie wyczuł tętna, dziecko także nie oddychało. Kolejne minuty to nerwowe telefony na pogotowie, oczekiwanie, walka o życie. Ratownicy pobudzili małe serduszko do pracy, z wykorzystaniem aparatury przywrócili oddech. Bartek był jednak nieprzytomny. Świadomości nie odzyskał już nigdy. Kiedy jego matkę przesłuchiwał prokurator, on walczył o życie podpięty do specjalistycznego sprzętu.

Tydzień później komisja lekarska w tarnobrzeskim szpitalu stwierdziła śmierć mózgu. Nie zdecydowano się jednak odłączyć dziecka od aparatury podtrzymującej życie. Jakby lekarze czekali na cud. Ale cudu nie było, niespełna dwa tygodnie później serce Bartka przestało bić.

Niewytłumaczalne i wstrząsające są motywy, jakie 41-letnie kobieta podała jako motywy swojego działania. Biegli lekarze psychiatrzy oraz psycholog przez miesiąc obserwowali dzieciobójczynię. Próbowali pośrednio znaleźć odpowiedź na pytanie, dla czego to zrobiła. Dlaczego zabiła własne dziecko. Ustalili, że nie jest upośledzona umysłowo, nie jest też chora psychicznie, co próbowała symulować. Według biegłych kobieta jest jednak niedojrzała emocjonalnie i społecznie, to nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem dla tego potwornego czynu.

W trakcie kilkukrotnego składania wyjaśnień przed prokuratorem, Barbara przyznała się do stawianego jej zarzutu. Przyznała się, że dusiła synka. Wybrała taki sposób zabójstwa, żeby Bartuś długo nie cierpiał…

Proces Barbary rozpocznie się przed Sądem Okręgowym w Tarnobrzegu 27 marca.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie