Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ludwik Algierd, legendarny trener stalowowolskich bokserów i jego niezwykłe wspomnienia

Dziękuję za rozmowę. Bartosz MICHALAK
Ludwik Algierd ze swoim prawnukiem.
Ludwik Algierd ze swoim prawnukiem.
Mimo 81 lat cieszy się kapitalną pamięcią i niezwykłą "trzeźwością umysłu". To niesamowite jak szybko płynie czas w jego obecności. Były wyśmienity pięściarz, legendarny trener stalowowolskich bokserów, inicjator "ścieżki zdrowia" w mieście, człowiek legenda - Ludwik Algierd opowiedział nam o swoim pięknym życiu.

W trakcie ponad 3-godzinnej rozmowy nie zbrakło momentów bardzo wesołych, zapewnionych głównie dzięki zabawnym anegdotom opowiadanym przez Pana Ludwika, ale także tych smutnych chwil, które spowodowały zakręcenie się łezki w oku…

Zacznijmy od najważniejszego. Jak zdrowie Panie Ludwiku?

Przed chwilą dzwonił syn, że jutro ( wtorek kwietnia - red.) mam stawić się w szpitalu na trzydniowe badania. Odwlekam je już od jakiegoś czasu, ale tym razem chyba dam się namówić. Narzekam na ucisk w klatce piersiowej. Szybko się męczę. Jak widzisz mieszkam blisko hali sportowej, ale ostatnio to nawet muszę robić sobie przystanek jak tam idę, bo po prostu opadam z sił… Ty wiesz, że ja jeszcze miesiąc temu prowadziłem "ścieżkę zdrowia" (uśmiech)? Zazwyczaj spotykamy się dwa razy w tygodniu. Grupa liczy w sumie około 30 osób. W większości są to ludzie po 50-tce. Trochę się gimnastykujemy, rozciągamy, żeby mimo słusznego wieku czuć się jak "młodzi Bogowie" (uśmiech). Stałym gościem na zajęciach zawsze był Świętej Pamięci doktor Frańczak…
Wiesz, ja nigdy na nic nie narzekam, bo wychowałem się podczas niemieckiej okupacji. To sprawiło, że nawet najmniejsza błahostka potrafiła mi później w życiu sprawiać radość. Może i odrobinę martwię się tym uciskiem. Raz zdarzyło mi się nawet zasłabnąć na mieście. Nie przywykłem do słabszej formy, bo dotychczas zawsze sobie dobrze radziłem. Nawet samochód sprzedałem, żeby zupełnie przerzucić się na rower (uśmiech).

Jak wyglądało Pana dzieciństwo? Urodził się Pan w Pabianicach, wychował w Łodzi, jak już Pan wspomniał, podczas okupacji niemieckiej.

Mój ojciec w 1939 roku poszedł na wojnę i już nie wrócił. Tak naprawdę głównie wychowywała mnie moja babcia. Dziadka też szybko straciłem. Był on bardzo wykształconym człowiekiem. Pracował w sądzie jako sędzia. Moją mamę Niemcy "zgarnęli" podczas obławy na kino przy ulicy Kilińskiego w Łodzi. Mieszkałem na Rokicińskiej 9/11. Do dzisiaj pamiętam ten adres, 9/11 (uśmiech). Mieszkało nas tam trochę. Była grupa dzieci grająca w piłkę nożną, bogatsza młodzież miała rowery na których ciągle jeździła, a ja należałem do bandy, która tramwajem docierała na bokserskie treningi. Miałem wówczas jakieś 13 lat. Dojeżdżaliśmy z chłopakami do "Zrywu" Łódź. Zazwyczaj na "gapę" (uśmiech). Było nas tak dużo, że zajmowaliśmy cały wagon. Jak szliśmy na przystanek, to ludzie już wiedzieli, że to ci bokserzy.
Trener Czarnecki wręczył mi pewnego razu kluczyk do własnej szafki. Wtedy bardzo uwierzyłem w siebie. Poczułem się taki ważny, bo to był znak, że dostrzeżono we mnie talent. Inni wciąż musieli przebierać się na korytarzach (uśmiech).

Jak Pan to wszystko pamięta? Dokładny adres zamieszkania, nazwisko pierwszego trenera. W końcu minęło od tego momentu grubo ponad 60 lat…

Wiesz, takich rzeczy chyba nie można zapomnieć. To był bardzo ciężki czas dla naszego kraju. Młody byłem, a swoje już widziałem. Jak znikali kolejni bliscy mi ludzie, jak ginęli kolejni Polacy. W tym wszystkim sport, a przede wszystkim boks, był dla mnie swego rodzaju odskocznią. To życie nauczyło mnie walczyć w ringu. Żaden trener nie dał mi tyle, co spędzone dzieciństwo pod okupacją…
Kiedy jakimś cudem wróciła do domu mama, to szybko podjęła decyzję, że przeprowadzamy się do Lubania Śląskiego, który był ziemię odzyskaną. Mama dostała tam pracę jako tkaczka. Żyło się tam spokojniej niż w Łodzi, ale początkowo bardzo tęskniłem za starymi murami. Często chodziliśmy z chłopakami na bokserskie mecze na halę sportową na osiedlu Widzewa. Zresztą, co my tam nie wyrabialiśmy (uśmiech).

Opowie Pan kilka historii?

Pamiętam jak kiedyś z chłopakami tak wkurzyliśmy Niemców, którzy siedzieli w restauracji, że ci za nami aż wybiegli. I na tym nam właśnie zależało (uśmiech). Była zimowa noc. Osiedle znaliśmy jak własną kieszeń, dlatego wiedzieliśmy w których miejscach była największa powłoka lodu. Tam też się skierowaliśmy, a za nami pędzący umundurowani Niemcy. Co to był za widok jak każdy z nich wbiegł na ten lód (uśmiech). Najpierw sunęły te ich czapki, a dopiero potem oni (śmiech). Jakbyś słyszał te ich przekleństwa (śmiech). Nie mogliśmy się długo cieszyć, bo trzeba było "wiać". Jakby nas dorwali, to czekałaby nas bardzo sroga kara…
Innym razem zgarnął mnie taki jeden "Fryc" i kazał skopać całe swoje pole i przy okazji nazbierać mu truskawek. Swoje zrobiłem, ale byłem tak bardzo głodny, że nie mogłem się powtrzymać, żeby ich nie skosztować. Ostatecznie zjadłem te największe, a przyniosłem same takie "konusy" małe. Niektóre nawet jeszcze zielone (uśmiech). Dostałem takiego kopniaka, że do dzisiaj go pamiętam.
Kiedyś babcia wysłała mnie po mleko i ziemniaki. Tych ostatnich nigdzie nie mogłem dostać. W końcu trafiłem na "życzliwego" Niemca, który mimo, że ciągle krzyczał do mnie to poniżające: "Arbeit, arbeit!", to sprzedał mi dwa kartofle… Jak tylko dowiedziałem się, które jest jego pole, to solidnie je oczyściłem ze wszystkich pozostałych ziemniaków (śmiech). Przekopałem i zebrałem wtedy masę kartofli. Oczywiście pilnując, żeby nie dać się złapać.
Staram ci się opowiadać te najbardziej wesołe anegdoty, bo dobrze wiesz, że tych smutnych nie brakowało. To były ciężkie, "szare" czasy. Pomijając perypetie związane z wojskami okupanta, bardzo przeżyłem śmierć swojej babci. Szczęście w nieszczęściu, że nastąpiła ona dosłownie kilka tygodni po powrocie do domu mamy…

A powie mi Pan jaka jest historia Pana blizny nad prawym okiem?

Jak nie było czym grzać, to trzeba było tak kombinować, żeby znaleźć jakiś węgiel. W końcu się nam udało. Ja stałem na furmance, a mój młodszy o dwa lata brat zbierał ten węgiel, który mu szybko zrzucałem. Powiem ci, że z tej historii pamiętam już tylko to, co mi później powiedzieli (uśmiech). Oberwałem bardzo mocno brykietem węglowym. Straciłem przytomność, a siła lecącego brykietu była tak duża, że nastąpiło bardzo mocne uszkodzenie czaski. Z tego co wiem, to podobno brat zamiast ratować mi życie, w pośpiechu zbierał jeszcze ten węgiel (śmiech). W Łodzi był taki szpital dla dzieci "Anny Marii". Tam trafiłem i cudem przeżyłem.

To może wróćmy na chwilę do tematu sportu.

Sport to rzecz piękna, tego się nie da zaprzeczyć, kto kończy karierę zaczyna się leczyć. Pamiętam treść tej przestrogi wielu od lat. Nie przygotowałem sobie jej specjalnie na twoje przyjście (uśmiech). Przypomniała mi się teraz taka długa historia…

Zamieniam się w słuch.

Mając jakieś 18-19 lat pojechałem na Mistrzostwa Województwa Dolnośląskiego, które co ciekawe odbyły się w… Płocku. Ale to nieistotne. Tam trafiłem na Henryka Sołtyka. On mając 27 lat walczył o tytuł, będąc jednocześnie w swoim klubie trenerem. W trakcie trwania całego turnieju ciągle mi ubliżał. Naprawdę nie wiem dlaczego (uśmiech). Los chciał, że razem dotarliśmy do finału. Sołtyk miał tylko tego pecha, że po drodze eliminował faworytów publiczności, dlatego w finale kilka tysięcy osób była za mną. Mój rywal był na tyle pewny, że przed walką nawet podał organizatorom numer swoich stóp…

Po co?

No bo nagrodą za pierwsze miejsce były takie piękne lakierki (uśmiech). Ja za wicemistrzostwo miałem dostać skarpetki. Ostatecznie walkę wygrałem w cuglach. Na koniec spytałem się go czy te skarpety będą mu pasować (śmiech). Ale to nie koniec! Trenując chłopaków w Stalowej Woli pojechaliśmy na mecz do Mielca, gdzie trenerem został… Henryk Sołtyk. Przywitaliśmy się normalnie, bez żadnych czułości, ale też się nie wyzywaliśmy jak kiedyś (śmiech). Bokserzy z Mielca prowadzili z nami już 10-0. Kibice skandowali nazwisko Sołtyka. Ty wiesz, że my ten mecz wygraliśmy 10-12! Ty wiesz, co tam się potem działo?!
"Co to za trener!", "Zabierać go stąd!" - i inne tego typu hasła go żegnały (śmiech). Biorąc pod uwagę, że kilkanaście minut wcześniej wszyscy wychwalali go pod niebiosa, to było to niezwykłe zrządzenie losu.
Ze Stalą walczyliśmy w tamtym czasie z takimi klubami jak Legia Warszawa czy Wisła Kraków. Byłem bardzo dumny ze swoich chłopaków, którzy oprócz tego, że byli lepsi, to jeszcze przed meczami nigdy nie pękali przed rywalami z bardziej utytułowanych klubów!

Z uporem maniaka będę drążył temat, jak to możliwe, że Pan to wszystko tak doskonale pamięta (uśmiech). W końcu był Pan bokserem. Kilka razy na pewno zdarzyło się Panu mocniej oberwać po głowie, co mogło odcisnąć jakieś piętno.

Nie zapominaj o tym brykiecie węglowym, którym oberwałem (uśmiech). Nigdy nie zostałem znokautowany. Na deskach byłem, ale zawsze jakoś dawałem radę się podnieść. Fakt, że nigdy nie walczyłem w wadze ciężkiej, dlatego nie doświadczałem tych najbardziej potężnych ciosów, co nie oznacza, że w mojej głowie nigdy nie zaszumiało mocniej (uśmiech). Opowiem ci inną ciekawą historię…
Od 1956 roku zacząłem boksować w Stali Stalowa Wola. Już jako 23-latek zostałem szkoleniowcem młodych adeptów boksu. Ale o tym pogadamy później. Miałem etat w Hucie, a że mój kierownik nie był zbytnio łaskawy to oprócz treningów regularnie musiałem pojawiać się także na zakładzie. Początkiem lat 60. piłkarze Stali grali u siebie w Pucharze Polski z Legią Warszawa. Krążyła skrzynka, do której każdy wrzucał podpisaną karteczkę z wynikiem. Ten który wytypował dobrze zgarniał całą pulę pieniędzy. I wygrałem (uśmiech).

Jaki był wynik?

1:6 dla Legii.

Oj, coś mnie Pan tutaj kłamie chyba (uśmiech).

Potem sobie odszukasz w jakimś archiwum, to przyznasz mi rację. (9 września 1962 roku Stal Stalowa Wola 1:6 Legia Warszawa - red.) Wiesz co jest najgorsze? Musiałem się dzielić pieniędzmi z takim jednym, co wziął mnie pod włos i wyłudził ode mnie ten rezultat. Skurczybyk jeden (śmiech).

Wie Pan, że trafić taki wynik, to jak znaleźć na ulicy 1000 złotych…

Takie miałem przeczucie. Każdy kombinował z takimi typowo piłkarskimi wynikami, a ja postanowiłem zaryzykować, bo tak szczerze, to na żadną wygraną nie liczyłem. Trochę tych meczów widziałem w życiu. Właśnie, muszę do klubu jakieś pismo napisać, żeby ścieli te drzewa, bo kiedyś przez balkon spokojnie widziałem boisko, a teraz jak jeszcze zaczną się liście pokazywać, to już nawet zegara nie zobaczę (uśmiech).

Przez trzy lata był Pan w wojsku w Przemyślu. Nie pozostaje mi nic innego jak znowu wygodnie rozsiąść się w Pana fotelu i słuchać Pańskich anegdot (uśmiech).

W wojsku miałem być dwa lata! Byłem bardzo szczęśliwy, że po tym okresie służby znowu miałem skupić się przede wszystkim na sporcie. Pewnego dnia dotarł do nas jednak rozkaz, że rocznik 1933 zostaje o rok dłużej, żeby szkolić młodszych. Nie mieliśmy z kolegami nic do gadania. W wojsku byłem w latach 1960-63. Rzecz jasna nie mogłem wytrzymać bez boksu, dlatego zamiast poniewierać chłopaków z wojska, boksowałem w Gwardii Przemyśl (uśmiech).

Jak to się stało, że dzisiaj rozmawiam z Panem w Stalowej Woli, a nie na przykład w Łodzi lub w Lubaniu Śląskim?

A to zasługa mojej kochanej żony Janiny (uśmiech). To ona zakochała się w tym mieście. Pamiętam, że wracaliśmy wtedy od jej brata z Warszawy i wstąpiliśmy do Stalowej Woli, w której niejednokrotnie miałem już przyjemność boksować. Zdobyłem tutaj nawet mistrzostwo okręgu. W Stalowej Woli mieliśmy zostać na tydzień, a zostaliśmy na całe życie (uśmiech). Żona pochodziła ze Lwowa. Dosłownie zakochała się w tym naszym parku za szkołą muzyczną. Tam zresztą najczęściej chodziliśmy na spacery. Kiedy powiedziałem jej, że powoli trzeba się zbierać na Dolny Śląsk, to momentalnie wybiła mi ten pomysł z głowy (śmiech).
Moja żona zmarła w 1993 roku. To był dla mnie ciężki czas, bo musiałem nauczyć się żyć bez swojej kochanej Jasi, z którą przeżyłem razem kilkadziesiąt lat…
Czasami mi się chce gotować, czasami nie. Ostatnio trochę się stołuję w różnych barach w mieście (uśmiech). Jestem pewien, że jak tam patrzy z góry na nas, to jest szczęśliwa. Mój jedyny syn Mietek, ma już nawet wnuki. Także masz okazję rozmawiać z pradziadkiem (uśmiech). Jestem w stałym kontakcie z synem. To on ciągle pilnuje mnie, żebym w końcu położył się na te badania w szpitalu (uśmiech). Tutaj masz te zdjęcia, o które mnie prosiłeś…

Trochę się Pan złościł jak rozmawialiśmy przez telefon, że pewna osoba, cytuje: "podpieprzyła" Panu masę zdjęć (uśmiech).

Nie pisz o nim, bo się jeszcze obrazi. Najgorsze jest to, że on wciąż udaje, że nic takiego nie miało miejsca. Może ma sklerozę, ale jakbyśmy tak teraz poszli do niego i załatwili to po naszemu, to pewnie od razu by sobie przypomniał (śmiech). Wiesz ile ja miałem pamiątek? Szczególnie mam na myśli zdjęcia jeszcze z czasów gdy sam boksowałem… Zostały puchary, ale to nie to samo.

Siedzimy i rozmawiamy już ponad dwie godziny. Jak widzę nie narzeka Pan na brak zajęć i towarzystwa. Co chwilę ktoś dzwoni, ktoś przychodzi zapytać o zdrowie.

Tak jak ty traktujesz ludzi, tak ludzie traktować będą ciebie. Zawsze starałem się być życzliwy dla swoich sąsiadów bądź znajomych. Dzięki temu dzisiaj mam z kim pogadać (uśmiech). Dwa razy w tygodniu mam też "ścieżkę zdrowia". Spotykamy się we własnym gronie i tematów do przedyskutowania po zajęciach zazwyczaj nie brakuje.

Odkrył Pan i oszlifował talent między innymi Lucjana Treli. Jakie miał Pan metody treningowe?

Do młodych chłopaków przede wszystkim zachowywałem sakramencką cierpliwość. Tłumaczyłem, pokazywałem każdemu dane ćwiczenie lub cios tyle razy aż w końcu załapał.
Kiedyś Lucek podszedł do mnie po jednym z pierwszych treningów i powiedział: "Panie trenerze, ja będę pierwszym mistrzem ze Stalowej Woli!" (uśmiech). Spojrzałem na niego i pomyślałem sobie: "Taki konus mały, a jaki pewny siebie" (śmiech). Oczywiście nie powiedziałem tych słów na głos, bo pewnie by się obraził. Zresztą nie można deprymować swoich wychowanków, tylko systematycznie podbudowywać ich morale. Jak wiadomo Lucek słowa dotrzymał, z czego bardzo się cieszyłem. Dla trenera to jest niezwykła radość, jeśli jego zawodnik odnosi sukcesy. Ciężko opisać to uczucie… W każdym bądź razie duma mnie rozpierała (uśmiech).
Władek Wydra (legendarny stalowowolski bokser wagi ciężkiej - red.), Romek Gotfryd (medalista mistrzostw świata i mistrzostw Europy - red.) - ile ja godzin z nimi spędziłem na sali. Trenowaliśmy zazwyczaj sześć razy w tygodniu. Do tego dochodziły różne mecze, turnieje, no i oczywiście praca w Hucie. Do dzisiaj pamiętam jak brałem swoich podopiecznych na tak zwaną tarczę. Zakładałem rękawice i udawałem ich rywala. Trzeba było uważać, bo jeden zły ruch i dostałoby się po głowie (śmiech). A każdy miał inną techniką i siłę ciosu. Na szczęście znałem swoich zawodników na pamięć, dlatego umiejętnie i skutecznie amortyzowałem każde ich uderzenie.
Wiesz, że ja jeszcze 10 lat temu jak trenowałem chłopaków w "Feniksie" to potrafiłem przez dwie godziny brać chłopaków "na tarczę" (uśmiech)? Ludzie pukali się po głowach jak to widzieli. Kazali mi sobie w dowód popatrzeć (śmiech).

Jaka jest Pana recepta na zdrowie? Sam Pan przyznał, że jeszcze miesiąc temu prowadził Pan "ścieżkę zdrowia". Broń Boże nie wypominam Panu wieku, ale osobiście bardzo chciałbym kiedyś dożyć 81 lat i być w takiej formie psychofizycznej jak Pan.

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Każdy człowiek powinien czuć sam po sobie, co jest dla niego najlepsze. Życie jest pełne paradoksów… Mówiłeś, że skoro dostałem ileś razy po głowie w młodości, to na stare lata powinienem narzekać chociażby na kłopoty z pamięcią (uśmiech). A jakbyś widział jak czasami zdarzało się oberwać na tak zwanych "niedzielnych walkach" podczas różnych wesel, to już w ogóle dawno temu powinna mnie dopaść jakaś skleroza (śmiech). Będziemy powoli zbierać się na obiad, bo wieczorem mam jeszcze swoją "ścieżkę zdrowia" (uśmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie