Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiesław Pędlowski, legendarny obrońca "Stalówki", bez tajemnic

Bartosz MICHALAK
Legendarny obrońca Stalówki ze swoją najstarszą córką, Anetą.
Legendarny obrońca Stalówki ze swoją najstarszą córką, Anetą.
Wiesław Pędlowski, legendarny obrońca "Stalówki": - Po dziesięciu latach gry dla Stali na pożegnanie dostałem mały proporczyk

Wiesław Pędlowski

Wiesław Pędlowski

Urodzony 9 października 1955 roku - wychowanek Orła Rudnik; legendarny piłkarz Stali Stalowa Wola, z którą wywalczył m.in. historyczny awans do dawnej I ligi (sezon 1986/87). W I lidze rozegrał w sumie 28 meczów. Klub ze Stalowej Woli reprezentował przez dziesięć lat (1979-89). Przez trzy sezony występował również w polonijnej drużynie Wisła Garfield w Stanach Zjednoczonych. Ma żonę Mieczysławę oraz trzy córki: Anetę, Ewelinę i Judytę. Jako dziadek może pochwalić się już trójką wnucząt.

Od dłuższego czasu kompletnie zniknął ze światka piłkarskiego w regionie. Nam jednak udało się go namówić na rozmowę. Pełną wesołych anegdot, pełną nieznanych dotychczas opowieści o latach świetności stalowowolskiej Stali. Wiesław Pędlowski, jeden z najlepszych obrońców w historii "Stalówki", bez tajemnic.

Bartosz Michalak:- Mógł Pan zostać piłkarzem Siarki Tarnobrzeg, ale ostatecznie wybrał ofertę Stali Stalowa Wola. Zamieniam się w słuch.

Wiesław Pędlowski:- To nie do końca jest tak jak mówisz. Ja początkowo nigdzie nie chciałem się ruszać z Rudnika. Tutaj jako 17-latek z powodzeniem grałem w Orle, tutaj później miałem pracę i rodzinny dom. Tak się złożyło, że rywalizowaliśmy w lidze zarówno z rezerwami Siarki, jak również "Stalówki". To był dokładnie 1975 rok. Wówczas grałem jeszcze napastnik. Widocznie wpadłem w oko działaczom obydwu tych klubów, bo dostałem dwa zaproszenia na rozpoczęcie treningów w Tarnobrzegu i Stalowej Woli. Początkowo jednak nigdzie się nie wybierałem z Rudnika…

To jak to się stało, że w końcu wsiadł Pan w pociąg do Stalowej Woli i został piłkarzem Stali?

Wszyscy piłkarze Orła Rudnik byli zatrudnieni w dawnym "Wikplaście". Mimo, że byłem jednym z najlepszych zawodników drużyny, dyrektorzy zaproponowali mi jedną z… najniższych stawek. Powiem ci, że nigdy nie byłem równie zbuntowany, co w tamtym momencie. Obiecałem sobie, że nie zagram już w żadnym meczu Orła! To wtedy moich rodziców zaczęli nachodzić działacze i wspomniani dyrektorzy "Wikplastu", chcąc z powrotem namówić mnie do gry w rodzinnym klubie. Pamiętam, że raz nawet schowałem się pod łóżkiem, żeby mnie nie znaleźli (uśmiech). Do Stalowej Woli dojeżdżałem wcześniej do szkoły. Uczyłem się w Zespole Szkół Zawodowych, znajdującym się niedaleko obiektów sportowych. I tak pewnego dnia, zobaczyłem jak trenuje pierwszy zespół Stali pod wodzą Świętej Pamięci trenera Skowronka. Piłeczka chodziła chłopakom od nóżki do nóżki. Postanowiłem zaryzykować i w końcu najzwyczajniej w świecie poprosić trenera o możliwość rozpoczęcia treningów.

I poszło.

No nie do końca tak łatwo. Przez trzy lata ogrywałem się w rezerwach pod opieką Krystiana Muskały. Trener Skowronek miał do dyspozycji dwudziestu kilku dobrych zawodników, którzy rywalizowali ze sobą o grę w drugiej lidze. Regularne treningi rozpocząłem w 1976 roku. Miałem ledwo skończone 18 lat, a przyszło mi walczyć o miejsce w składzie z takimi piłkarzami jak chociażby Janusz Gut. Z tego względu zostałem zesłany do rezerw, gdzie miałem nadrabiać zaległości treningowe. Bo kto w Rudniku miał mnie nauczyć w młodości podstawowych ćwiczeń technicznych? Byłem szybki, krępy, zawzięty i lubiłem strzelać bramki. Na tym opierałem swoją grę. To było jednak za mało, żeby stać się podstawowym piłkarzem profesjonalnego klubu…

Ale w końcu się udało.

Po trzech latach ciężkiej, codziennej pracy na treningach pojechałem na swój pierwszy w życiu obóz z pierwszym zespołem do Nowego Sącza. Trenerem Stali był już Zbigniew Myga. Tak się złożyło, że kilka tygodni później dostałem się do meczowej "szesnastki" i, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, znalazłem się w wyjściowym składzie na pierwszy mecz w sezonie. A nie był to byle jaki mecz, bo ze spadkowiczem z pierwszej ligi, Gwardią Warszawa. Włosy stanęły mi dęba (śmiech). Szczególnie, że trener kazał mi grać na reprezentacyjnego napastnika, Krzyśka Barana. Przekazał mi szereg wskazówek i powiedział na koniec: "Dasz sobie radę".

Jak poszło?

Mimo początkowego strachu, że zawalę coś na oczach prawie pięciu tysięcy ludzi na własnym stadionie, nieskromnie muszę przyznać, że zagrałem bardzo dobrze. Tamten mecz udało nam się nawet wygrać. I co najważniejsze: podczas poniedziałkowej analizy tego spotkania trener Myga przy wszystkich zawodnikach zaczął mnie chwalić. Do dziś pamiętam jak zatrzymywał nagranie wideo i mówił: "To zrobiłeś dobrze", "Świetnie się ustawiłeś". To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Od tego momentu stałem się podstawowym zawodnikiem Stali. Stałem się częścią żelaznej "czwórki" defensywy: Jasiu Weselak, Wojtek Niemiec, Mirek Mścisz i ja na prawej obronie (uśmiech).

I pomyśleć, że zaczynał Pan jako napastnik.

Ale jako młody chłopak, bądź co bądź, ze wsi - nie miałem za dużo do powiedzenia w takim klubie jak Stal. Tam gdzie mi kazali, tam grałem. Przyznaję jednak, że gra w obronie bardzo mi się spodobała. Za punkt honoru zawsze stawiałem sobie hasło trenera Mygi: "Piłka cię Wiesiu może przejść, ale rywal nigdy!". W zespole pomógł mi się zaaklimatyzować Boguś Szopa. On był już starszym zawodnikiem i przyznam, że często lubił sobie robić żarty z młodych chłopaków, ale akurat w stosunku do mnie był bardzo fair.
Zmieniając trochę tematykę naszej rozmowy. Co dzisiaj robi Wiesław Pędlowski?
Ostatnie miesiące poświęcałem na rozbiórkę starego, rodzinnego domu, żeby mógł na nim powstać nowy. Mam trzy córki. Wszystkie skończyły studia, najmłodsza właśnie będzie się budować. Nie narzekam na brak zajęć. Mam dwie wnuczki i jednego wnuka (uśmiech). Oprócz tego pracuję jeszcze w wikliniarstwie. Przyznaję jednak, że trochę się zaszyłem w domu. Nie wiem z czego to wynika. Może na stare lata człowiek chce trochę więcej spokoju? Całe życie podróżowałem. Po grze w Stalowej Woli wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Tam razem ze Świętej Pamięci Heniem Wietechą, Januszem Weselakiem i Tomkiem Zielińskim graliśmy w polonijnej drużynie. Oczywiście oprócz tego ciężko pracowaliśmy na budowach, żeby trochę zarobić. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy jeżdżąc od jednego stanu do drugiego.

Mimo to ma Pan okolicznościową koszulkę z obchodów 75-lecia "Stalówki".

Wojtek Nieradka przyniósł ją mojej żonie do pracy. Na meczu w Stalowej Woli byłem jeszcze chyba w końcówce lat dziewięćdziesiątych.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Z czego to wynika?

Może jest we mnie pewna zadra. Pamiętam, że jak wyjeżdżałem do Stanów, to oświadczyłem ten fakt dużo wcześniej działaczom. Na pożegnanie, po dziesięciu latach gry dla tego klubu, nie dostałem nawet pamiątkowej koszulki, którą dzisiaj mógłbym pokazać swoim wnukom. Raptem malutki proporczyk. Tyle. Dzięki swojej rodzinie mam kilka archiwalnych zdjęć, kilka starych gazet. W Wiśle Garfield, w Stanach Zjednoczonych, mimo że grałem tylko trzy lata, dostałem na pożegnanie taką pamiątkową paterę, jakbym co najmniej Ligę Mistrzów z nimi wygrał (uśmiech).
Będąc zawodnikiem "Stalówki" to dużo rad dostawałem od Lucjana Treli, który przez jakiś czas pełnił również rolę kierownika zespołu. Nieraz mi mówił: "Wiesiu, co się będziesz buntował. Macie tutaj dobre pieniądze, to trzeba to docenić". I doceniałem ten fakt, ale finalnie pożegnano mnie w sposób, który trochę mnie zabolał. Mimo, że minęło od tego czasu wiele lat, w człowieku zostały pewne negatywne emocje.

Jak to było z tymi stalowowolskimi trenerami? Krążą legendy, że część z nich spokojnie można by określić mianem sadystów?

Do tych należeli przede wszystkim Grzegorz Polakow i Marian Geszke. Ten pierwszy na dodatek lubił się trochę… popisywać przed kobietami. Dlatego jak szliśmy na przykład do Parku Jordanowskiego, to lubił ustawić się na górce i dać nam w kość. Pokazując przy okazji damskiej publiczności, jaki to z niego dyktator (uśmiech). Polakow przejął zespół po rundzie jesiennej, w której byliśmy jedną z gorszych ekip w dawnej drugiej lidze. Mieliśmy tylko osiem punktów i poważnie groził nam spadek. Na koniec sezonu o mały włos nie awansowaliśmy do pierwszej ligi. Nie przegraliśmy żadnego meczu w rundzie, a lidera Radomiaka Radom pokonaliśmy u siebie 4:1! Wyniki świadczą o tym, że trener Polakow miał na nas dobry wpływ. Aczkolwiek czasami trochę przeginał…

To znaczy?

Obozy w zimie u niego charakteryzowały się tym, że o kontakcie z piłkami mogliśmy tylko pomarzyć. Ciągłe bieganie i siłownia. Podczas kolejnych sprintów pod górkę Adamowi Sajdakowi, który załapał się w jednym sezonie na obóz do Szklarskiej Poręby, poleciała krew z nosa i poprosił o chwilę wytchnienia. Trener Polakow podszedł do niego, spojrzał chwilę i powiedział tylko: "Wytrzyj sobie nos śniegiem i do roboty". To był trener, który jak wchodził do szatni, to było cicho. Wszyscy musieli być ostrzyżeni, ogoleni i schludnie ubrani. W przeciwnym wypadku mogłeś iść do domu i liczyć się z karą finansową.
Chciałbym trochę dowiedzieć się o legendarnym Władysławie Szaryńskim, z którym zrobiliście pierwszy w historii klubu awans do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Razem z chłopakami wiedzieliśmy, że przychodzi do nas trener, który jeszcze chwilę temu był świetnym piłkarzem. Legendarnym napastnikiem Górnika Zabrze! Ku zaskoczeniu jednak na pierwszym obozie nie dostaliśmy praktycznie w ogóle w kość. Były lekkie treningi, podczas których popularny "Szarik" uwielbiał opowiadać dowcipy. Szybko nawiązaliśmy wspólny język. I jak się okazało w trakcie sezonu była i szybkość, i skoczność, i wytrzymałość. Mimo, że na obozach nikt nie mdlał, a także nie krwawił…

A jak to było z tymi talonami na samochody?

Kilku zawodników dostało je na "duże Fiaty" za awans do pierwszej ligi. Między innymi ja i Janusz Weselak. "Weseli" wybrał w sobie w Rzeszowie rejestrację TGI 4444, a ja TGI 2222. Rzecz jasna ze względu na numery z jakimi graliśmy na boisku (uśmiech). Od tego momentu wszyscy wiedzieli, że jedzie Pędlowski albo Weselak. Wcześniej dojeżdżałem na mecze i treningi pociągiem. Często zdarzało się, że po meczach wracałem do domu razem z kibicami tym samym pociągiem.

Słyszałem, że rzadko Pan bilety kupował (uśmiech).

Nie wchodźmy w takie szczegóły. Wracając jeszcze do tematu tych samochodów. Kiedyś graliśmy u siebie z Legią Warszawa. Na stadion przyszły tłumy. Pech chciał, że przegraliśmy 2:1. Głupią bramkę puścił, z rzutu wolnego wykonywanego z 35 metrów przez Dariusza Wdowczyka, Stasiu Karwat. Wracałem po tym meczu do domu samochodem razem z Arturem Kopciem i zatrzymała nas policja niedaleko Niska. "O, piłkarze "Stalówki" wracają" - powiedzieli. "Jakby jechał z wami ten Karwat tobyśmy wam taki mandat dowalili, że do końca życia byście zapamiętali! Jedźcie". To tylko pokazuje jak bardzo ludzie żyli tymi meczami.

Kudowa Zdrój - kojarzy Pan ten ośrodek?

Jak mógłbym zapomnieć? Klub w latach osiemdziesiątych bardzo dobrze prosperował. Efektem tego było wysyłanie zawodników po sezonie do… sanatoriów. Wyjazd do Kudowa Zdrój był o tyle wyjątkowy, że pojechał z nami Jurek Górski, który trafił do Stalowej Woli z Unii Tarnów. Dostał pieniądze za transfer i chciał się hucznie "wkupić". To były "ciężkie" dwa tygodnie (śmiech). Pamiętam, że żona na ten wyjazd przeznaczyła mi określoną pulę pieniędzy. Już po dwóch dniach nie została mi ani złotówka (uśmiech). Pojechała starszyzna na czele z Jurkiem Rogozińskim i kilku młodszych graczy. Między innymi "Dino" (pseudonim Janusza Mulawki - red.) i Krzysiu Strzelec. Zawsze jak wspominam Janusza, to od razu mi się przypomina jak lubił szastać pieniędzmi. Jak mu się wybrudziły jakieś ciuchy, to zamiast je wyprać, kupował sobie nowe. Strzelec natomiast miał taki sam tik nerwowy jak trener Geszke. Obydwóm "skakało" lewe ramię. Kiedyś siedzieliśmy w szatni przed treningiem i Geszke w końcu nie wytrzymał i krzyknął do Krzyśka: "Przestań sobie kur** ze mnie robić żarty, bo cię wyrzucę!" A Strzelec takim łagodnym głosem: "Trenerze, ale ja też mam taki tik nerwowy" (śmiech).

Którzy konkretni napastnicy z wiadomych względów pozwolili się Panu zapamiętać na długie lata?

Piekielnie szybcy byli Jarosław Araszkiewicz z Lecha Poznań i Marek Leśniak z Pogoni Szczecin. Większych kłopotów nie miałem nigdy z Dariuszami: Dziekanowskim i Kubickim z Legii, którzy motorycznie zdecydowanie mi ustępowali. Miałem to szczęście, że zmierzyłem się z masą świetnych piłkarzy. Przypominają mi się: Janek Furtok i Marek Koniarek z GKS Katowice, a także Andrzej Iwan, który wówczas był zawodnikiem Górnika Zabrze. W Górniku na bramce stał Józef Wandzik. Do dzisiaj pamiętam jak przegrałem z nim pojedynek sam na sam. Na pocieszenie pozostaje mi fakt, że był to naprawdę dobry bramkarz.

W pierwszej lidze nie udało się Panu strzelić, a w drugiej?

Tych bramek byłoby może więcej, gdyby w składzie Stali nie było takiego piłkarza jak legendarny Heniu Wietecha (uśmiech). To do niego należały wszystkie stałe fragmenty gry. Ja kilka swoich bramek zdobyłem dopiero po jego wyjeździe do klubu z Francji. Szczególnie zapamiętałem jedną, zdobytą w spotkaniu z Avią Świdnik. Zdecydowałem się na oddanie strzału z 40 metrów! Wierz mi lub nie, ale bramkarz nie miał nic do powiedzenia. Piłka zrobiła przed nim tak zwany kozioł, a że płyta boiska była przed meczami polewana wodą, to piłka nabrała jeszcze dodatkowej prędkości i wpadła do siatki. Jako młody chłopak z niewielkiego Rudnika nigdy nie śniłem, że w swoim życiu zwiedzę takie kraje jak Francja czy Algieria. Do obydwu państw pojechałem razem ze "Stalówką" na obozy. Szczególnie ten drugi wyjazd utkwił mi w pamięci. W miejscach publicznych nie było żadnej kobiety. Wszędzie sami mężczyźni. Tym bardziej należy docenić fakt jak reprezentacja Algierii dobrze zagrała na trwających obecnie Mistrzostwach Świata w Brazylii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie