Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Władysław Wydra, legendarny bokser Stali Stalowa Wola, bez tajemnic

Bartosz MICHALAK
Władysław Wydra ze swoimi wnuczkami - Blanką i Michaliną
Władysław Wydra ze swoimi wnuczkami - Blanką i Michaliną
O początkach swojej bokserskiej kariery, życiu po zawieszeniu rękawic na kołku, a także… niefortunnej interwencji rzeszowskiej policji. O swojej karierze, pracy jako tak zwana złota rączka w Stanach Zjednoczonych, przygodach z handlem odzieżą, prowadzeniu punkty z…zapiekankami.

Władysław Wydra

Władysław Wydra

Urodzony 12 maja 1952 roku - wychował się na Wrzawach ,gmina Gorzyce. Od 16 roku życia rozpoczął treningi w Stali Stalowa Wola pod okiem trenera Ludwika Algierda. Bardzo szybko zdobył wicemistrzostwo Polski juniorów w 1970 roku. Wówczas trafił do młodzieżowej kadry narodowej, z którą podróżował po Europie. Jako dorosły pięściarz wagi ciężkiej oraz superciężkiej może pochwalić się również dwoma brązowymi medalami Mistrzostw Polski (Gdańsk 1980, Zabrze 1981). Po upadku sekcji bokserskiej w Stalowej Woli w 1976 roku, przez niecałe dziesięć lat walczył dla Stali Rzeszów. Z klubem z Rzeszowa wywalczył m.in. historyczny awans do dawnej I ligi bokserskiej. Ma żonę Lucynę oraz dwoje dzieci: syna Pawła i córkę Katarzynę. Jako dziadek może pochwalić się już trzema wnuczkami: Blanka, Michalina, Sofie.

Władysław Wydra, były młodzieżowy reprezentant Polski, a także dwukrotny brązowy medalista mistrzostw kraju podczas ponad dwugodzinnej rozmowy opowiedział nam o swoim życiu.

Bartosz Michalak:- Aktualnie pracuje Pan między innymi jako trener "Feniksu" Stalowa Wola. Dowiedziałem się, że każdej młodej osobie, która chce rozpocząć treningi zawsze zadaje Pan to samo pytanie.

Władysław Wydra:- Czy przyjdzie na następne zajęcia, jak się porządnie zmęczy i spoci na zajęciach (uśmiech). Miałem już kilka takich przypadków, że przychodzili do mnie chłopcy, którzy szczególnie w buzi byli bardzo mocni. Mówili, że chcą ciężko trenować i w konsekwencji osiągnąć sukces w boksie. Niestety, tylko do czasu kiedy nie doświadczyli na własnej skórze, jak bardzo wyczerpujący potrafi być trening bokserski. Zajęcia z młodzieżą w "Feniksie" łączę z pracą w "Wodexie". Jestem pracownikiem ochrony. W sumie to już ponad cztery lata pracuję w tym fachu. W swoim życiu poznałem jednak smak takich zajęć, o jakich nigdy byś mnie nie podejrzewał.

Zamieniam się w słuch.

Między innymi prowadziłem z żoną w Stalowej Woli punkt gastronomiczny, w którym sprzedawaliśmy zapiekanki. To była końcówka lat osiemdziesiątych. Nasz lokal znajdował się pomiędzy Liceum Ogólnokształcącym imienia Stanisława Staszica, a obecnym gimnazjum numer 2. Mieliśmy bardzo duży ruch. Szczególnie, że ludziom bardzo smakowały nasze zapiekanki. To były inne czasy. Żeby kupić chociażby pieczarki musiałem jeździć do Lublina lub Zamościa. Nieraz zdarzało mi się wręcz prosić handlujących o ich sprzedaż, bo nie były one łatwo dostępne. Problemy zaczęły się kiedy ceny za wynajem takich lokali zaczęły bardzo iść w górę. To były początki lat dziewięćdziesiątych. W końcu ten interes całkowicie przestał się nam opłacać. A szkoda, bo do dzisiaj jak wpadają do nas znajomi, to częstujemy ich z żoną właśnie naszymi zapiekankami, które są wciąż są wychwalane pod niebiosa (uśmiech).

Dwukrotnie byłem również w Stanach Zjednoczonych. Bardzo żałuję, że na stałe wyjechał tam mój syn Paweł. Zdarzało mi się jechać do niego, do mojej wnuczki Sofie, a przy okazji dłużej popracować. Chociażby jako tak zwana złota rączka. Głównie mam na myśli wszystkie czynności związane z pracami wykończeniowymi w mieszkaniach. Pieniądze bardzo dobre.

Przez dwadzieścia pięć lat zajmowałem się też handlem odzieżą. Konkretnie na stalowowolskim targowisku, pod tak zwaną chmurką (uśmiech). Ciężka praca, szczególnie w zimie. Kilkanaście lat temu zimowe miesiące potrafiły być w Polsce bardzo srogie. Pamiętam do dziś jak dosłownie sam na targu rozłożyłem swoje stoisko. Było tak zimno, że większość sprzedawców dała sobie spokój. Paradoksalnie jednak bardzo przywiązałem się do tej pracy. Przez tyle lat zdążyłem poznać masę ludzi, z którymi dzień w dzień spędzałem bardzo wiele czasu.

Ciężkiej pracy byłem nauczony od małego. W wieku szesnastu lat dojeżdżałem z rodzinnych Wrzaw do Stalowej Woli do Huty, w której przyuczałem się do zawodu. I tak pewnego dnia trochę zacząłem zazdrościć koledze, który z pracy wychodził już przed południem…

W jakim celu wychodził?

Trenował boks. Z tego względu miał etat w hucie, ale tak naprawdę głównie zajmował się treningami, a na wydziale spędzał tylko kilka godzin. Poprosiłem go o spotkanie z trenerem Ludwikiem Algierdem. I pewnego razu trener przyszedł do mnie na wydział R1.

Byłem wówczas na wydziale remontowym walcowni. I tak to się zaczęło. Stali brakowało zawodników z rocznika 1952. Poza tym ja od razu byłem brany pod uwagę jako ewentualny pięściarz wagi ciężkiej, bo od zawsze było ze mnie kawał chłopa (uśmiech). No, ale najpierw musiałem pokazać się z dobrej strony na treningach, żeby potwierdzić swoje słowne deklaracje. W końcu nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z profesjonalnym treningiem bokserskim, a jedynie zdarzało mi się czasami być obserwatorem dyskotekowych bijatyk na Wrzawach.

Ale się udało.

Ponieważ trafiłem na trenera Algierda. To on miał cierpliwość uczyć mnie całego pięściarskiego abecadła. Najpierw praca nóg, potem wprowadzanie ćwiczeń na balans ciała, na koniec dopiero "dodawanie" do tego wszystkiego rąk. Na założenie rękawic trzeba było sobie więc najpierw zasłużyć. Do tego oczywiście zajęcia typowo siłowe, zabawa ze skakanką i wiele innych podstawowych ćwiczeń typowo bokserskich. I tak z tygodnia na tydzień. Do dziś pamiętam swoją radość, jak pierwszy raz w życiu dostałem z klubu dwadzieścia złotych. Otrzymałem je na kwartał, jako tak zwane kadrowe (uśmiech). Żebym miał za co dojeżdżać na treningi. Byłem szczęśliwy, jakbym co najmniej trafił "szóstkę" w totka. Pomyśl dopiero co się działo, kiedy po raz pierwszy stanąłem na ringu.

Słucham.

To był mecz ze Stalą Mielec. Oczywiście walczyłem jeszcze w kategorii juniorskiej. Trener Algierd w końcu, po dokładnie czterech miesiącach ciężkiego trenowania, dał mi szansę debiutu, bo wcześniej uważał, że jestem za bardzo "nieobliczalny" w ringu. Swoją pierwszą walkę wygrałem przez nokaut! Zacząłem skakać z radości, co spotkało się z dużą sympatią publiczności. Ewidentnie było widać po mnie szczere, ogromne zadowolenie. Trener Algierd wręcz krzyczał do mnie, żebym się uspokoił. Na pojedynki pięściarskie juniorów przychodziło na halę po kilkaset osób. Ja dodatkowo miałem swoją publiczność z Wrzaw. W trakcie powrotu do domu nocnym autobusem hutniczym czułem się niczym mistrz świata (uśmiech).

Kilka miesięcy później został Pan wicemistrzem Polski juniorów. To był 1970 rok i turniej w Lublinie, prawda?

Tak jest. Ale zanim dostałem się na ogólnopolskie mistrzostwa musiałem pokazać się z dobrej strony w mistrzostwach okręgu. Paradoksalnie przegrałem swoją finałową walkę z takim Pankiewiczem ze Stali Sanok. Ale, że ten pojedynek był toczony w Sanoku, to mówiąc delikatnie, sędziowie nie byli moimi sprzymierzeńcami. Mimo porażki Rzeszowski Związek Bokserski na Mistrzostwa Polski wysłał właśnie mnie. Najpierw musiałem pojechać jeszcze na eliminacje do Olsztyna. Tam udało mi się wygrać dwie walki i awansować do finałowej gali w Lublinie. Przegrałem pojedynek w finale tych mistrzostw. Myślę, że głównie dlatego, bo poczułem zbyt duży respekt do rywala. Uwierz mi, że udział w finałowej walce w tych mistrzostwach, był dopiero ósmym pojedynkiem w moim życiu! A przyszło mi rywalizować z gościem, który stoczył kilkadziesiąt pojedynków i bronił tytułu z poprzedniego roku.

A ten Pankiewicz nie protestował, że to Pana wysłali na te mistrzostwa?

Wierz mi na słowo, że on nie był ode mnie lepszy. Po prostu pomogły mu trochę ściany w hali w Sanoku. Działacze rzeszowskiego związku kojarzyli mnie już wcześniej, bo brałem udział w pojedynkach dawnych województw: rzeszowskie kontra łódzkie. Jako zawodnik Stali Stalowa Wola nie dałem żadnych szans w walce takiemu Walczakowi z Widzewa. Historia o tyle ciekawa, że jak pojechaliśmy na rewanż do Łodzi, to przed własną publicznością nie wyszedł on już do ringu ze mną. Ogólnie mam bardzo pozytywne wspomnienia dotyczące walk z pięściarzami Widzewa Łódź.

Dlaczego?

Już jako zawodnik Stali Rzeszów miałem przyjemność wziąć udział w potyczce decydującej o awansie do pierwszej ligi bokserskiej. Turniej ten odbywał się w Kaliszu. Układ był prosty. Jeśli wygra Kolasiński z Widzewa, to awans ma Łódź. Jeśli ja, to pierwsza liga zawita do Rzeszowa.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Domyślam się, że raczej Pan nie przegrał tej walki.

Nigdy w życiu nie byłem tak długo podrzucany na rękach (uśmiech). Radość była ogromna. Szczególnie, że podczas pierwszej rundy ten Kolasiński zepchnął mnie do defensywy. Później koledzy mi powiedzieli, że trener Basiak trochę zwątpił w mój sukces. Kolejne rundy należały już jednak do mnie. A walczyłem z dwumetrowym facetem, którego trafić było cholernie ciężko. Na wymianę ciosów nie mogłem z nim iść, bo byłoby po mnie. Swój końcowy sukces zbudowałem opierając go na balansie ciała, pracy nóg i oczywiście szybkości.

Do Rzeszowa nasz autobus wjeżdżał w eskorcie policyjnych radiowozów na sygnale. Policja jechała tak z nami od Kolbuszowej, czyli grubo ponad trzydzieści kilometrów.

A jak w ogóle trafił Pan do Stali Rzeszów?

Sekcja bokserska "Stalówki" upadła bodajże w 1976 roku. Licencja, ring, no i praktycznie wszystko co związane ze stalowowolskim boksem powędrowało do Dębicy. Niektórzy dogadali się z Igloopolem reprezentowanym przez ministra Brzostowskiego, a inni tak jak na przykład ja nie. Jedni wyjechali do Słupska, drudzy szukali klubów bliżej. Podróżowałem w tym czasie trochę z Lucjanem Trelą, którego kusił zarówno klub ze Starachowic, jak również drugoligowy Motor Lublin. W Starachowicach nie doszliśmy do porozumienia, w Lublinie było w porządku, ale po powrocie do Stalowej Woli trener Ludwik Algierd przekazał mi wiadomość, że działacze Stali Rzeszów są mną bardzo zainteresowani. Rozmowy w Rzeszowie były krótkie, ale bardzo konkretne. Kierownik Lucjan Gaweł zapewnił mi otrzymanie talonu na samochód i etat w rzeszowskim "WSK". Domyślam się, że Lucek Trela miał mi trochę za złe moją decyzję, ale bierz pod uwagę, że ze Stalowej Woli do Rzeszowa było mi łatwiej dojeżdżać. A na treningi jeździłem praktycznie codziennie. Dzień w dzień pokonywałem w sumie 150 kilometrów. O przeprowadzce ze Stalowej Woli nie chciałem jednak słyszeć.

Objaw lokalnego patriotyzmu?

Jestem człowiekiem sentymentalnym. Jako młody chłopak pokochałem Stalową Wolę i przywiązałem się do tego miasta. Z tego względu nie przyjąłem od działaczy Stali Rzeszów mieszkania w Rzeszowie, tylko kombinowałem jak tu, na miejscu, postawić dom.
Fakt-faktem że mówiąc kolokwialnie, ma Pan naprawdę "niezłą chatę".
Z myślą o naszych dzieciach specjalnie dobudowaliśmy drugie piętro, na które jest nawet osobne wejście. Ale tak jak mówiłem, syn Paweł ułożył sobie życie w Stanach Zjednoczonych, a córka Kasia właśnie urządza swoje mieszkanie w Rzeszowie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wnuczki przynajmniej mają sporo miejsca do zabawy (uśmiech).

Był Pan bokserem kategorii ciężkiej, a także superciężkiej. Zdarzało się wykorzystywać Panu swoje walory poza ringiem?

Nie. Naprawdę, nigdy nie szukałem problemów. Szybko się ożeniłem i miałem dzieci. To co robiłem w ringu było moją pracą. Poza nim byłem spokojnym człowiekiem. Najwyższą wagę osiągnąłem podczas półtorarocznej pracy w Czechosłowacji, kiedy skończyłem boksować w Stali Rzeszów. Bodajże 118 kilogramów. Odkąd jednak wróciłem ze Stanów Zjednoczonych zdecydowanie schudłem. I bardzo się z tego powodu cieszę, dlatego wciąż pilnuję diety.

Dobra, opowiem ci jak raz zgarnęła mnie w Rzeszowie policja (uśmiech). Tam, już jako pięściarz Stali Rzeszów kończyłem wieczorowe technikum zawodowe. Po otrzymaniu dyplomu ruszyliśmy z klasą na miasto. Była taka sytuacja, że kilku moich kolegów wdało się w przepychankę na zewnątrz lokalu. Jeden z nich szybko zbiegł na salę, na dół i krzyczy: "Władek, chodź szybko!". Poszedłem za nim i nie zdążyłem dosłownie jeszcze nie zdziałać, a już przyjechała policja i tylko mnie zabrała na komisariat! Nie protestowałem. Dwóch policjantów wprowadziło mnie do radiowozu. Na miejscu, ich przełożony zobaczył mnie krzyknął: "Kogo wy żeście mi tu przywieźli?!". Tamci szybko odparli, że brałem udział w bójce pod lokalem. "Ale to jest Wydra co dla Stali w wadze ciężkiej walczy. Proszę mi go szybko odwieźć." - odrzekł. Tym dwóm policjantom zrobiło się ewidentnie głupio i tylko spytali się mnie, gdzie bym chciał zostać odwieziony (śmiech).

Jaką lokalizację Pan wybrał?

Miejsce, z którego mnie niesłusznie zgarnęli. Bo jaka była moja wina w tym, że wybiegłem z lokalu i rozgoniłem towarzystwo?

Zależy w jaki sposób Pan to towarzystwo rozgonił (uśmiech).

Uwierz mi, że włos z głowy nikomu nie spadł.

Oglądam Pana na tych historycznych zdjęciach i zastanawiam się, gdzie podziały się Pana… wąsy?

Kiedy je ściąłem, to wszyscy znajomi podejrzewali mnie, że jestem ciężko chory. Aż zrobiłem sobie w końcu badania, bo sam zacząłem trochę popadać w strach. Wąsy zapuściłem, kiedy urodził mi się syn. Na jego 35. urodziny poleciałem do niego do Stanów Zjednoczonych i wówczas doszliśmy do wniosku, że bardziej modnie będę wyglądał bez wąsów (uśmiech). Tak jak wspomniałem. Część znajomych albo przestała mnie poznawać na ulicy, albo zaczęła mnie podejrzewać o poważne kłopoty zdrowotne.

Z jakich swoich walk jest Pan z perspektywy czasu najbardziej dumny?

Nie ukrywam satysfakcji z pokonania w ringu takich znanych bokserów jak: Andrzej Biegalski, Grzegorz Skrzecz, Janusz Czerniszewski czy Jerzy Stodulski. Na prawie dwieście walk stoczonych, nigdy nie przegrałem przez nokaut. Z różnych względów dane było mi w życiu pojechać tylko na trzy imprezy Mistrzostw Polski, ale za to na każdej z nich zdobyłem medal. Zaliczyłem pobyt w reprezentacji, mam wiele wspomnień z reprezentacyjnych obozów w Cetniewie, Warszawie, Katowicach bądź tych na Węgrzech. Może gdybym był mniej sentymentalny, to barwy klubowe zmieniałbym dużo częściej i stopniowo piął się jeszcze wyżej. Ale dla mnie zawsze ważne było tak zwane zaplecze. Szczęśliwa rodzina, dom. Tylko takie życie dawało mi wewnętrzny spokój. I jak sam widzisz, dzisiaj jestem już szczęśliwym dziadkiem. Musimy powoli kończyć, żeby wnusie się potem nie poskarżyły, że im dziadek obiadu nie zrobił (uśmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie