Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nagle przerwana kariera sportowa. Przemysław Pałkus, były piłkarz Stali Stalowa Wola i Tłoków Gorzyce, w szczerej rozmowie

Bartosz MICHALAK
Przemysław Pałkus, były piłkarz "Stalówki" i Tłoków Gorzyce opowiedział nam między innymi o chorobie, przez którą przedwcześnie zakończył swoją przygodę z piłką nożną, a także codziennym życiu we Francji, gdzie obecnie razem z żoną oraz synkiem mieszka i pracuje.

Przemysław Pałkus

 Nagle przerwana kariera sportowa. Przemysław Pałkus, były piłkarz Stali Stalowa Wola i Tłoków Gorzyce, w szczerej rozmowie

Przemysław Pałkus

Urodzony 31 lipca 1980 roku, wychowanek Płomienia Trześń. W barwach Tłoków Gorzyce awansował i grał na poziomie dzisiejszej pierwszej ligi. Jako piłkarz ekstraklasowej Odry Wodzisław rozegrał dziewięć meczów ligowych, w których strzelił jednego gola. Reprezentował także barwy pierwszoligowych: Piasta Gliwice, HEKO Czermo oraz Stali Stalowa Wola, z którą jako czołowy zawodnik dwukrotnie utrzymał się w lidze. Ze względów zdrowotnych skończył grać w piłkę w wieku dwudziestu ośmiu lat, będąc wówczas graczem Resovii Rzeszów. Ma żonę Iwonę, a także trzyletniego synka Kubę. Aktualnie mieszka we Francji.

- Piłkarskie buty zawiesił Pan na kołku bardzo wcześnie, bo już w wieku dwudziestu ośmiu lat.
- Nie zrobiłem tego z własnej woli. Ze względu na chorobę, jaką wykryli u mnie lekarze, byłem zmuszony skończyć grać w piłkę. To był sezon 2008/09. Byłem wówczas piłkarzem Resovii Rzeszów. Zaczęło się niewinnie, od coraz częstszych bólów i puchnięć nóg, a także rąk. Z czasem dyskomfort był coraz większy, a uczucie odrętwienia kończyn praktycznie mnie nie opuszczało. Miałem szczęście, że ostatecznie trafiłem do warszawskich lekarzy, którzy dość szybko postawili mi diagnozę. Konkretnie reumatoidalne zapalenie stawów. Tym samym zamiast trenować z chłopakami i wyjechać z nimi na zimowy obóz przygotowawczy, mogłem powoli zacząć się zastanawiać nad pisaniem wniosku o rentę...

- Brzmi brutalnie.
- Musiałem jak najszybciej pogodzić się z nową rzeczywistością i myślę, że udało mi się to całkiem nieźle. Nie dramatyzowałem. Bardziej skupiałem się na jak najszybszym rozpoczęciu leczenia. Na jak najszybszym ułożenia sobie życia na nowo. W końcu niedługo wcześniej się ożeniłem, więc nie mogłem rozłożyć rąk i płakać. Po jakimś czasie pojawiła się możliwość wyjazdu do pracy we Francji, z której skorzystałem. Tak się złożyło, że od kilku lat do Polski wpadam w trakcie roku tylko na trzy lub cztery tygodnie. Razem ze swoją żoną Iwoną i trzyletnim synkiem Kubą mieszkamy niedaleko Paryża. Kuba niedługo idzie do przedszkola, dlatego w kraju zostajemy do końca sierpnia. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym wrócić w przyszłości do Polski. Ale nie chcę narzekać. Mam fajną pracę, dużo znajomych i rodzinę we Francji. Trzymamy się tam razem. Praca za granicą pozwala mi zarabiać godne pieniądze, które mogę odkładać na stare lata. W Polsce byłoby to raczej niemożliwe. Ze względu na chorobę przyznano mi drugą grupę inwalidzką. W papierach mam stwierdzoną drugą grupę niepełnosprawności. Teoretycznie pracodawcy w Polsce ze względu na szereg ulg związanych z zatrudnieniem osoby z takim oświadczeniem nie powinni narzekać. W praktyce jednak dostałem rok temu propozycję pracy za osiemset złotych miesięcznie. Dzień w dzień, po osiem godzin, w jednej z sieci handlowych. Może gdybym miał dziesięć lat, to bym się zgodził, ale jestem dorosłym, żonatym facetem z dzieckiem. Dlatego takie sytuacje tylko mnie śmieszą i pokazują mi, że teraz powrót na stałe do Polski nie byłby dobrym rozwiązaniem.

- Reumatoidalne zapalenie stawów. Z czym konkretnie wiąże się ta choroba?
- Jest to choroba reumatyczna o charakterze zapalnym i przewlekłym. Jestem zmuszony ciągle przyjmować leki. Bez nich nie mógłbym normalnie funkcjonować. Towarzyszyłby mi ból, umożliwiający wykonywanie najprostszych czynności. Aczkolwiek chciałbym już odłożyć te sterydy, bo ile można je zażywać? Miałem okazję spróbować terapii biologicznej. Jednak jeden wlew dożylny takiej specjalnej kroplówki kosztuje około dwóch tysięcy euro. W sumie dostałem cztery takie kroplówki. Częściowo koszty zostały pokryte przez francuski program zdrowotny, na który się załapałem. Jestem w stałym kontakcie z pewnym paryskim lekarzem. Są dni lepsze, są dni gorsze. Były miesiące, że praktycznie uwierzyłem w całkowite wyleczenie tego schorzenia! Wówczas jednak wróciłem w rodzinne strony, które niszczyła powódź. Pracy po opadnięciu wody było tak dużo, że moje stawy znowu dały o sobie znać. Jednak nie narzekam, bo żyję całkowicie normalnie. Wręcz wskazany jest dla mnie ruch. Oczywiście w zdrowych ilościach, żeby nie przesadzać.

Lekarze nie potrafili i wciąż nie potrafią odpowiedzieć na pytanie z jakiego względu ludzie chorują na tego typu choroby jak RZS (skrót od reumatoidalne zapalenie stawów - red.). Wiadomo, że nie jest to schorzenie, którym można się od kogoś zarazić. Do wyjaśnienia pozostają między innymi kwestie genetyczne czy temat powikłań po infekcjach wirusowych. Niewykluczone natomiast, że moje wcześniejsze urazy, kiedy jeszcze grałem w piłkę, miały jakiś związek z tym, co wykryto w moim organizmie kilka lat później.

- Jak wyglądały Pańskie pierwsze dni po usłyszeniu od lekarzy diagnozy?
- Tak się składa, że byłem wtedy w ciągłym kontakcie ze świętej pamięci Kubą Ławeckim. Odkąd graliśmy razem w Stali, byliśmy bardzo dobrymi kumplami. Kiedy dopadły nas problemy zdrowotne, ja byłem piłkarzem Resovii, a on na trzeci sezon z rzędu został w "Stalówce". Pamiętam, że dzwonił do mnie, że dopadła go grypa żołądkowa. To były jeszcze wesołe rozmowy. Niestety kilka dni później Kuba zadzwonił do mnie, że lekarze trzymają go w szpitalu już ponad dziesięć dni i sam zaczyna się martwić, co się dzieje. Kilka dni później także w rozmowie telefonicznej powiedział mi, że zdiagnozowali u niego białaczkę. Ludzie, którzy twierdzili wówczas, że Kuba coś kombinował pod pretekstem chęci zmiany klubu powinni się wstydzić. Do tego doszły jeszcze nie wypłacane pieniądze, bo pewna osoba stwierdziła, że skoro nie reklamuje on Stali, biegając z jej trykotem po piłkarskich boiskach, to z jakiego względu ma mu wypłacać wynagrodzenie. To są takie sytuacje, w których człowiek ma dość tej śmiesznej, polskiej piłki nożnej. Tej ciągłej tułaczki i słuchania, że pieniądze będą "jutro".

Myślę, że ze względu na tak ciężką chorobę Kuby, ja do swojego schorzenia od początku podchodziłem z dużym dystansem. Śmierć Kuby była dla nas wszystkich ogromną tragedią. Szczególnie dla ludzi, którzy tak jak ja bardzo dobrze go znali. To był naprawdę super facet. Do dziś wspominam wspólne obiady z naszymi wybrankami serc w Sandomierzu (uśmiech). On miał w sobie naprawdę ogromną wiarę, że wyzdrowieje. Otuchy dodawały mu akcje organizowane przez kibiców i piłkarzy bardzo wielu klubów. Tysiące ludzi oddało dla niego krew. Były nawet zbiórki pieniężne, w które bardzo zaangażowani byli gracze takich ekip jak: Legia, Polonia Warszawa czy Wisła Kraków, w której przecież Kuba grał przez krótki okres. Trzeba pamiętać, że "Stalówka" z Ławeckim w składzie z powodzeniem występowała na zapleczu Ekstraklasy. Że mimo związku z Motorem Lublin od początku stał się on ulubieńcem stalowowolskich kibiców.

- Pracuje Pan fizycznie we Francji?
- Worków z cementem nie noszę (uśmiech). Pracuję w branży meblowej. Lubię swoje zajęcie. Ostatnio byłem w Warszawie na specjalnym szkoleniu. Nie jest to siedzenie przy biurku, ale takowe pod żadnym względem nie jest dla mnie wskazane. Pracę mam w sam raz odpowiednią, aby nie nadwyrężać swoich stawów. Dodatkowo nie muszę nigdzie daleko jeździć, bo do firmy mam raptem kilometr drogi do pokonania.

- Dlaczego Pana przygoda z polską Ekstraklasą okazała się taka krótka? Skończyło się na dziewięciu występach i jednej strzelonej bramce.
- Do Odry Wodzisław trenowanej wówczas przez Ryszarda Wieczorka trafiłem z Tłoków Gorzyce. Wcześniej miałem propozycję gry w Cracovii, Górniku Łęczna i Koronie Kielce. Wybrałem Wodzisław, bo przedstawiono mi tam najlepsze warunki finansowe, z których zresztą na koniec wodzisławscy działacze nie potrafili się do końca wywiązać. W Odrze spędziłem cały sezon. Trener Wieczorek był wówczas na tak zwanym topie. Chciały go najsilniejsze polskie kluby. Pracowało mi się z nim bardzo dobrze. Przeszkodziły kontuzje, przez co tych meczów nie było za wiele. Tym samym po roku czasu zostałem wypożyczony do Piasta Gliwice, prowadzonego przez Jacka Zielińskiego.

Wspomnienia z Odry mam jednak dobre. Szczególnie jeśli chodzi o atmosferę panującą w drużynie. Mieszkałem razem z Błażejem Jankowskim. W naszym mieszkaniu znajdowało się swego rodzaju kasyno (uśmiech). Między treningami przychodzili do nas pozostali koledzy z drużyny i wspólnie graliśmy w karty. Dobrze rozumiałem się z Wojtkiem Grzybem, Marcinem Radzewiczem, Olkiem Kwiekiem, Markiem Sokołowskim i Marcinem Nowackim. Pamiętaj, że ja wtedy miałem niespełna dwadzieścia cztery lata. Byłem kawalerem, dlatego mogłem pozwolić sobie na życie bez większych obowiązków. Jakby to powiedziała dzisiejsza młodzież: "na luziku".

Już wtedy miał Pan pseudonim "Gruby"?
- (śmiech) Zdecydowanie tak. Ale to nie oznacza, że byłem "zapuszczony". W klubie byliśmy ciągle poddawani badaniom na poziom tkanki tłuszczowej i nie można było sobie pofolgować. W innym przypadku czekały nas kary finansowe. Ja jestem po prostu typem człowieka tak zwanej grubej kości, stąd ten pseudonim.

Zapłacił Pan kiedyś do kasy klubowej karę za zbędne kilogramy?
- Jeden zbędny kilogram "kosztował" tysiąc złotych. Po powrocie do Wodzisława po przerwie świąteczno-noworocznej musiałem zapłacić dziewięćset złotych. Był to jednak jednorazowy przypadek.

Ogólnie nigdy nie miałem dobrej wydolności. Swoją grę opierałem przede wszystkim na bardzo szybkim powrocie mojego organizmu do normalnego tętna. W trakcie minuty byłem w stanie zejść ze stu osiemdziesięciu uderzeń serca na minutę, do dziewięćdziesięciu. W każdym klubie w jakim grałem, zawsze byłem jednym z najszybszych zawodników.

To działacze Tłoków Gorzyce tak bez problemu puścili Pana do innego klubu?
- Nie chcę wymieniać konkretnych nazwisk, ale pamiętam że niektórzy liczyli na solidny zastrzyk gotówki za mój transfer. Niestety żadna z tych osób nie znała się na piłkarskim regulaminie, bo wówczas weszło w życie Prawo Bosmana. W konsekwencji klub dostał za mnie tylko kilka tysięcy złotych za tak zwane wyszkolenie. Przypomnienie sobie zdziwionych min niektórych z gorzyckich działaczy po tej wiadomości, do dzisiaj wzbudza u mnie śmiech.

To prawda, że miał Pan okazję pracować z byłym selekcjonerem polskiej reprezentacji, Waldemarem Fornalikiem?
- Tylko przez miesiąc. Działacze Odry wezwali mnie do klubu po rocznym wypożyczeniu do gliwickiego Piasta. Wówczas miałem przyjemność trenować właśnie pod okiem trenera Fornalika. Bardzo spokojny i ułożony człowiek. Niestety nie dane było mi dłużej trenować pod okiem tego szkoleniowca, bo z działaczami Odry nie doszliśmy do porozumienia w sprawie nowego kontraktu.

 Nagle przerwana kariera sportowa. Przemysław Pałkus, były piłkarz Stali Stalowa Wola i Tłoków Gorzyce, w szczerej rozmowie

Do HEKO Czermno ściągnął Pana Józef Antoniak. Następnie trafił Pan na Hutniczą 15. Jakieś konkretne wspomnienia związane ze Stalą?
- Cotygodniowe wizyty u prezesów, podczas których musiałem się tłumaczyć, dlaczego wciąż krzyczę na czarnoskórych zawodników "Stalówki". Prejuce Nakoulma, Longinus Uwakwe i Abel Salami - szczególnie pierwszy z wymienionych był bardzo wrażliwy na moje boiskowe uwagi.

Na piłkarskie boisko z założenia powinno wychodzić dwudziestu dwóch mężczyzn. Jeśli ktoś się obija, nie biega, nie wkłada serca w swoją pracę, to kolega z drużyny ma prawo zwrócić na to uwagę! Stadion to nie teatr, więc można krzyczeć. Nakoulma to dzisiaj bardzo dobry piłkarz. Do Stalowej Woli trafił jednak po ciężkim urazie i głównie skupiał się na kiwaniu samym z sobą. Był bardzo młody. Momentami nie można było patrzeć na jego poczynania. Strata za stratą. Mietek Ożóg już nie miał sił dalej zwracać mu uwagi, dlatego to ja trochę chciałem go "otrzeźwić".

Miał Pan taką mocną pozycję w zespole Stali?
- Znałem większość czołowych jej zawodników jak: Marek Kusiak, Jarek Wieprzęć, Andrzej Kasiak, Tomek Wietecha czy wspomniany Mietek Ożóg. Swoją pozycję w zespole budowałem jednak dobrą postawą na boisku. Jak mógłbym krzyczeć do kolegi z zespołu, jeśli sam grałbym "piach"?

Miałem w sobie dużo pokory. Mój ojciec jest magistrem matematyki i zawsze pilnował, żebym nie zawalał szkoły. Do Tłoków trafiłem z malutkiego Trześnia. Jak zobaczyłem treningi u Piotra Kuszłyka, podczas których dorośli faceci z oponami na plecach biegali nad gorzyckim zalewem, wymiotując później ze zmęczenia, to do dzisiaj jestem wdzięczny trenerowi Witoldowi Sperlanowi, który zgłosił moją niedyspozycję (uśmiech). Powiedział mi później: "Przemek, on by cię zajechał na cały sezon. Jesteś za młody na taką orkę." W drużynie seniorów debiutowałem będąc młodszym juniorem. Miałem skończone szesnaście lat. Szkoleniowcem jaki miał odwagę postawić w drużynie seniorów na mnie jako gówniarza, był Piotr Wojdyga, któremu wiele zawdzięczam.

Z tego co zdążyłem się zorientować, prowadzi Pan bardzo intensywne życie, gdy wraca Pan do kraju.
- Tyle osób trzeba odwiedzić, że każdy dzień mam dokładnie zaplanowany. W ostatni weekend miałem jeszcze wesele znajomych. Chciałem trochę odsapnąć w niedzielę, ale nie udało mi się wymigać od poprawin. Niedługo zbliżają się piłkarskie derby Stali z Siarką, na które w towarzystwie kumpli pewnie się wybiorę. Zawsze wracam w rodzinne strony ze szczerym uśmiechem na twarzy. To są takie sentymentalne powroty. Chciałbym w przyszłości zostać tu już na stałe.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie