Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Szafran, wieloletni piłkarz Stali Stalowa Wola: Dzisiaj żałuję powrotu do Polski

Bartosz MICHALAK
Paweł Szafran aktualnie jest trenerem drużyny KS Jarocin, a także pracuje jako listonosz.
Paweł Szafran aktualnie jest trenerem drużyny KS Jarocin, a także pracuje jako listonosz. Bartosz Michalak
O swojej aktualnej pracy, wielu latach spędzonych na piłkarskich boiskach, odnawiającej się ciężkiej kontuzji, a także… bardzo niespodziewanej decyzji swojej córki Izy - między innymi na takie tematy rozmawialiśmy z Pawłem Szafranem.
Paweł Szafran (pierwszy z lewej w dolnym rzędzie) rozegrał w pierwszoligowej Stali 61 spotkań.
Paweł Szafran (pierwszy z lewej w dolnym rzędzie) rozegrał w pierwszoligowej Stali 61 spotkań. archiwum

Paweł Szafran (pierwszy z lewej w dolnym rzędzie) rozegrał w pierwszoligowej Stali 61 spotkań.
(fot. archiwum)

Paweł Szafran (urodził się 14 stycznia 1972 roku w Rudniku nad Sanem) - wychowanek Orła Rudnik; W barwach Stali Stalowa Wola grał przez jedenaście sezonów. Na pierwszoligowych boiskach rozegrał w sumie 61 spotkań, strzelając w nich trzy gole. Ze Stalą wywalczył dwa awanse do dawnej pierwszej ligi, jednokrotnie utrzymując się z drużyną na tym poziomie rozgrywkowym. Przez pięć sezonów występował również w drugoligowych wówczas Tłokach Gorzyce. Po powrocie z Niemiec przez kilka lat grał w trzecioligowej Unii Nowa Sarzyna. Aktualnie jest trenerem zespołu KS Jarocin. Na stałe wraz ze swoją żoną i córką mieszka w rodzinnym Rudniku nad Sanem.

Bartosz Michalak:- Znalazłem w Pana piłkarskim CV niemiecki klub SC Hassia Dieburg 1913. Jak Pan do niego trafił?
Paweł Szafran:- To już było po moim odejściu z Tłoków Gorzyce. Po spadku z drugiej ligi w klubie powoli zaczynało się wszystko "sypać" i w końcu działacze dali kilku zawodnikom, w tym między innymi mi, wolną rękę w szukaniu klubu. Byłem na testach w Stali Rzeszów, ale odnosiłem wrażenie, że traktowali mnie tam trochę jak intruza. Gościa, który przyszedł za wszelką cenę wygryźć kogoś ze składu. Poza tym była ogromna presja awansu, którego ostatecznie nie udało się chłopakom wywalczyć. W Rzeszowie zostali Wojtek Fabianowski i Paweł Wtorek, a ja podjąłem decyzję o wyjeździe do Niemiec. Pojechałem tam razem z żoną i córką. To był bodajże 2006 rok. Córka miała wówczas dziesięć lat. Zaczęła chodzić do niemieckiej szkoły. Ja pracowałem w… pizzerii. Tak, tak - robiłem pizzę. To był taki nasz rodzinny interes. Dosyć szybko ogarnąłem tamtą sytuację. Po kilku miesiącach pobytu w Niemczech, mogłem legalnie zacząć grać w piłkę. Stąd w moim piłkarskim życiorysie wziął się "przystanek" o nazwie Dieburg 1913.

Skoro Pan tak szybko ułożył sobie życie w Niemczech, to skąd taki nagły powrót do kraju?
Najlepiej jakbyś się o to moją córkę Izę (uśmiech). Ona początkowo kiepsko radziła sobie z aklimatyzacją w nowym środowisku. W końcu nie znała języka. Dlatego też w niemieckiej szkole początkowo nie brylowała. Z tego względu coraz częściej wspominała, że chce wrócić do kraju. Razem z żoną mieliśmy dobrze płatną pracę. Ja nawet dostałem od prezesa klubu propozycję awansu zawodowego. Miałem rozpocząć pracę w firmie budowlanej. Odmówiłem, bo byłem już wtedy przekonany o powrocie do Polski. Kiedy byliśmy już praktycznie spakowani, klasa mojej córki z niemieckiej szkoły, zorganizowała jej tak huczne pożegnanie, że ta pod wpływem emocji… zmieniła swoje zdanie. Zaczęła płakać i prosić nas, żebyśmy jednak zostali w Niemczech (uśmiech).

To się nazywa: nagły zwrot akcji.
Problem polegał na tym, że my już z żoną oficjalnie pożegnaliśmy się ze wszystkimi, na czele z pracodawcami. Nie mogliśmy nagle po raz kolejny zmienić zdania. Patrzyliby na nas, jak na szaleńców. Razem z Pawłem Wtorkiem wylądowaliśmy w Unii Nowa Sarzyna, prowadzonej przez trenera Piotra Brzezińskiego.

Żałuje Pan tego powrotu do Polski?
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że tak. Po powrocie prowadziłem w Nisku sklepik szkolny, a także dzierżawiłem lokal w tej miejscowości. Aktualnie pracuję jako listonosz w operatorze pocztowym "InPost". Odpowiadam za rejon Rudnika i Krzeszowa. Dosłownie i w przenośni jestem w ciągłym ruchu. Do tego prowadzę chłopaków w Klubie Sportowym Jarocin. Jak jest potrzeba, to z przyjemnością wchodzę na boisko. Wiadomo jednak, że, przede wszystkim pod względem finansowym, nie można porównywać pracy w Polsce, a w Niemczech. U nas żyje się z dnia na dzień. Pracując w Niemczech spokojnie możesz odkładać pieniądze na stare lata.

Prowadzi Pan drużynę z Jarocina, a na treningi przyjeżdżacie na orlik do Stalowej Woli?
Takie życie. W Nisku nie mamy szans na wynajem tego typu boiska. Do Stalowej Woli zawodnicy przyjeżdżają z Jarocina swoimi samochodami. Podobnie jak ja z Rudnika. Oni składają się między sobą na te dojazdy, bo przecież klub nie zwraca im kosztów tych dojazdów. To pokazuje, że ich zaangażowanie w treningi jest duże. Widząc ich szczere chęci do pracy, ja też przyjeżdżam na treningi "za swoje". Większość z tych chłopaków na tygodniu ciężko pracuje, a mimo to z przyjemnością poświęca czas na piłkarskie zajęcia.

A jak to wyglądało u Pana jako młodego piłkarza?
Jako osiemnastolatek trafiłem do Stali Stalowa Wola. Wypatrzył mnie trener Józef Leś podczas sparingu Orła ze "Stalówką". Do dzisiaj pamiętam jego bardzo ciężkie rozgrzewki, po których większość chłopaków chciała iść do szatni (uśmiech). Jako nastolatek grałem w seniorach Orła Rudnik. Przejście do Stalowej Woli było dla mnie sporym wydarzeniem. Mogłem skonfrontować siły z zawodnikami, o których wcześniej słyszałem w telewizji, bądź czytałem w gazetach. Na przykład Gienek Cebrat był reprezentacyjnym bramkarzem. To robiło wrażenie. Początkowo "rozbierałem się" u masażysty, bo w szatni nie było miejsca. Wiadomo, że starszyzna nie od razu przyjmowała młodych do swojego grona. Trzeba było "zacisnąć zęby" i systematycznie udowadniać swoją wartość. Zawsze marzyło mi się grać, jak Brazylijczyk Socrates, którego boiskowe popisy podziwiałem jeszcze będąc dzieckiem. Kapitalnie panował nad piłką, świetnie zagrywał piętkami - to było coś, jak na tamte czasy.

Kiedy starszyzna w Stali przyjęła Pana do drużyny już tak na sto procent?
Mój debiut w drużynie seniorów był wyjątkowy. Walczyliśmy o awans do pierwszej ligi. Trener Leś dał mi zadebiutować w meczu z Gwardią Warszawa. Dostałem jakieś piętnaście minut. Dosłownie na kilka chwil przed końcowym gwizdkiem sędziego strzeliłem zwycięskiego gola na 1-0. Kilka tygodni później świętowaliśmy awans. Myślę, że po tej bramce byłem już pełnoprawnym seniorem Stali Stalowa Wola. Aczkolwiek ja nigdy nie narzekałem. Znałem swoje miejsce w szeregu i wiedziałem, że najpierw muszę solidnie pracować na treningach, potem dobrze grać w ligowych spotkaniach, aby w końcu mieć mocną pozycję w szatni.
Podobną radość, jak po debiutanckim golu, przeżyłem kiedy pod wodzą trenera Mariana Geszke wygraliśmy w Warszawie z Legią 2-1. Jedyny "problem" polegał na tym, że mecz był bodajże w środę, a kolejne spotkanie czekało nas już w sobotę. Tym samym nie było czasu na żadne świętowanie.

Jak bardzo dumny chodził Pan po mieście po tym meczu?
Pamiętaj, głowę zawsze powinno się trzymać nisko. Zadzieranie jej za bardzo do góry, zazwyczaj nie przynosi człowiekowi nic pozytywnego.

Dobrze, w takim razie, co Pan sobie kupił za premię, którą pewnie otrzymaliście po wygranej z Legią?
Pamiętam tylko, że za pierwsze, solidne pieniądze otrzymane z klubu kupiłem sobie… wieżę muzyczną "Diora". Oj, słono za nią zapłaciłem. Człowiek był jeszcze młody i nie kalkulował specjalnie. Szczególnie, że większość moich kolegów mogła pochwalić się już takimi rarytasami. Nie chciałem być gorszy.

Przypuszczam, że zawsze tak "kolorowo" u Pana nie było. Los piłkarza jest dość specyficzny...
Myślę, że jak każdego sportowca. Jak jesteś na topie, to wszystko wydaje ci się proste. Z czasem odchodzi się w niepamięć. To jest normalne i nie można mieć do nikogo pretensji o taką kolej rzeczy. Mnie najbardziej bolał spadek ze "Stalówką" z pierwszej ligi za kadencji trenera Adama Musiała. Szczególnie zremisowany u siebie 2-2 mecz z Olimpią Poznań. Sędziował go pan Przesmycki, który nasz stadion musiał opuszczać później w policyjnej eskorcie. W drugiej minucie gry wyrzucił z boiska Mietka Ożoga. W sumie pokazał nam aż trzy czerwone kartki! Otrzymali je jeszcze Paweł Rybak i świętej pamięci Marek Jakóbczak. Jak wyrównaliśmy na 1-1, to w drugiej połowie gwizdnął dla gości klasycznego karnego z kapelusza. To było brutalne. Przysłowiowe kopanie się z koniem. Jak doprowadziliśmy do remisu 2-2, to pan Przesmycki powiedział takie zdanie do Pawła Rybaka, że…

Jakie to było zdanie?
Zapytaj "Ryby", to pewnie ci powie. Do dziś pamiętam jak z trybun naszego stadionu leciało w kierunku sędziów dosłownie wszystko. Ludzie zdejmowali swoje buty i nimi rzucali. To tylko obrazuje, jak wówczas wyglądała piłka nożna. Na ostatni mecz tamtych rozgrywek pojechaliśmy w zdziesiątkowanym składzie do Katowic na mecz z GKS-em. Gładko przegraliśmy i na skutek niewygranego spotkania z Olimpią spadliśmy z ligi.

A jak u Pana było z kontuzjami? Słyszałem, że miał Pan w życiu kilka poważnych urazów.
Dwukrotnie złamany obojczyk, w tym raz z przemieszczeniem. Niewykluczone, że po pierwszym złamaniu byłem narażony na odnowienie się tej kontuzji. Ciężko jest pokonać wewnętrzną blokadę po takich problemach. Wychodzisz na boisko i początkowo obawiasz się, że przy pierwszym, ostrzejszym starciu z przeciwnikiem znów coś "strzeli". Z drugiej strony, jak czujesz że coś jest nie tak, to lepiej nie ryzykować. Pojechaliśmy do Poznania na mecz z Lechem. Zagrałem na własną odpowiedzialność. Niby wszystko było w porządku, ale po przerwie obrońca Lecha, Andrzej Przerada tak mnie "upolował", że torebka stawowa pękła momentalnie.

Jest Pan nerwowym człowiekiem?
Tylko na boisku lub ławce trenerskiej.

To jak Pan sobie radzi jako trener zespołu występującego w A-klasie? W tej klasie rozgrywkowej szkoleniowcy są "zwalniani" przez kibiców, działaczy praktycznie po każdym słabszym meczu.
W Jarocinie pracuję od początku 2012 roku, więc jestem chyba jednym z dłużej pracujących trenerów w jednym w klubie w naszym regionie (uśmiech). Wiesz co mnie najbardziej denerwuje? Jak moją drużyną "kręcą" sędziowie. Każdy ma prawo popełnić błąd. Każdy ma prawo się pomylić. Ale jak widzę, że gość ewidentnie chce nam zrobić na złość, mówiąc wprost "przekręcić" nas, to nie wytrzymuję. Ostatnio powiedziałem pewnemu arbitrowi kilka mocniejszych słów. Najpierw dał czerwoną kartkę mojemu zawodnikowi. Przyjąłem to na spokojnie, bo prowadziliśmy 2-1, a do końca spotkania zostało kilka minut. Jednak w 93. minucie podyktował on rzut karny dla gospodarzy. Oczywiście żadnego faulu nie było. Wówczas puściły mi nerwy. To że gramy w A-klasie, a nie ekstraklasie, nie oznacza, że sędziowie mogą urządzać takie cyrki! Trzeba piętnować takie sytuacje.

Na koniec. Skąd wziął się Pana pseudonim "Lola"?
Od piosenkarki Lory Szafran. Tylko mi chłopaki zmienili Lora na Lola (uśmiech).

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie