Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Wszoła, legenda polskiego sportu: W Polsce na stałe musi zagościć moda na aktywność fizyczną (ZDJĘCIA, WIDEO)

Bartosz MICHALAK
Jacek Wszoła podczas imprezy w Gorzycach podkreślał, jak ważny jest ruch fizyczny na świeżym powietrzu.
Jacek Wszoła podczas imprezy w Gorzycach podkreślał, jak ważny jest ruch fizyczny na świeżym powietrzu. Bartosz Michalak
O swojej międzynarodowej karierze, wykładaniu historii powszechnej w Szwecji, fatalnej kontuzji odniesionej w Poznaniu, a także przyjeździe do Gorzyc na zaproszenie klubu Sprint - między innymi na takie tematy rozmawialiśmy z ikoną polskiej lekkoatletyki, Jackiem Wszołą.

Jacek Wszoła

Jacek Wszoła

(urodzony 30 grudnia 1956 roku w Warszawie) - dwukrotny uczestnik igrzysk olimpijskich w skoku wzwyż, w pierwszym swoim starcie w Montrealu (1976), jako niespełna dwudziestolatek zdobył złoty, a cztery lata później w Moskwie srebrny medal! W obu występach poprawiał olimpijskie rekordy! Jedenastokrotnie sięgnął po tytuł Mistrza Polski seniorów! W 1976 roku zajął drugie miejsce w plebiscycie Przeglądu Sportowego oraz otrzymał "Złote Kolce". Rok wcześniej zdobył również złoty medal w Atenach na Mistrzostwach Europy Juniorów. Inne sukcesy: Uniwersjada w Sofii (1977) - "złoto", halowe Mistrzostwa Europy w San Sebastian (1977) - "złoto", halowe Mistrzostwa Europy w Sindelfingen (1980) - "srebro". Zasłużony Mistrz Sportu, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jego rekord życiowy w skoku wzwyż wynosi 2,35. Ustanowił go w maju 1980 roku w niemieckim Eberstadt. Po wielu latach, a dokładnie w 1996 roku, Artur Partyka przeskoczył osiągnięcie Jacka Wszoły, pokonując poprzeczkę zawieszoną na wysokości 2,38.

Bartosz Michalak:- Złoty medal igrzysk olimpijskich zdobył Pan w wieku niespełna 20 lat. Jak to się stało, że później prowadził Pan tak poukładane życie? Że nie "odleciał" Pan po tym sukcesie?
Jacek Wszoła:- To były inne czasy. Dla porównania mogę ci powiedzieć, że za olimpijskie "złoto" wywalczone w Montrealu w 1976 roku otrzymałem tysiąc dolarów i talon na samochód. Dzisiaj medaliści tej imprezy otrzymują około czterdziestu tysięcy dolarów. Rzecz jasna, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dolar, bez względu na to czy kanadyjski, czy amerykański, był zdecydowanie bardziej mocarną walutą, niż jest dzisiaj. Nie zmienia to jednak faktu, że nie spadła na mnie żadna pieniężna fortuna po powrocie z igrzysk. Dalej mieszkałem z rodzicami. Dopiero za kilka lat wyprowadziłem się z rodzinnego domu. Niedługo po powrocie do Polski rozpocząłem również studia prawnicze. W sumie trzy lata studiowałem prawo i cztery lata wychowanie fizyczne.

Gdybym był taki poukładany jak mówisz, dzisiaj mógłbym przed nazwiskiem pisać sobie tytuł naukowy "magister" (uśmiech). A tak nie jest.

Naprawdę nic Panu nie "zaszumiało" w młodej głowie po takim wielkim sukcesie?
Moje życie uległo diametralnej zmianie. Ale dzięki temu, że nie było jeszcze telefonów komórkowych bądź Internetu, zdecydowanie łatwiej było mi się skupić na dalszym rozwoju. Pamiętaj, że moim trenerem był już wtedy mój ojciec. Nie pozwalał mi "bujać w obłokach". Moim celem, a także wielkim marzeniem było zdobycie w życiu trzech medali igrzysk olimpijskich. Nie udało się.

W 1980 roku na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie przegrał Pan złoty medal z naszpikowanym sterydami Gerdem Wessigiem.
Większość środowiska sportowego wiedziała wówczas, że lekkoatleci i ogólnie większość sportowców reprezentujący NRD nie byli "czyści". Zresztą Gerd przyznał mi się do tego kiedyś. Powiedział jednak, że gdyby nie zgodził się na zażycie tych niedopuszczalnych środków, to związkowe władze zrujnowałaby mu karierę, nakładając na niego dyskwalifikację albo na stałe odsuwając od kadry. To pokazuje, jaki reżim panował wśród sportowców NRD. Mam świadomość, że tak naprawdę zdobyłem w swoim życiu dwa złote medale igrzysk olimpijskich, a nie jeden. Moim celem były jednak trzy krążki.

W jego realizacji przeszkodziła Panu kontuzja.
Częściowo tak. W drugiej części sezonu w 1980 roku brałem udział w zawodach w Poznaniu. Hala, w której rywalizowaliśmy specjalnie była przygotowywana do lekkoatletycznych startów. Został wyłożony specjalny tartan. I właśnie przy odbiciu odsunął się pasek tartanu, co spowodowało zerwanie więzadeł w stawie skokowym mojej prawej stopy. Do pełnej sprawności wróciłem dopiero po osiemnastu miesiącach. Kilkanaście tygodni spędziłem lecząc się nawet w specjalnej klinice w Montrealu. W innym przypadku ten mój powrót do pełnej sprawności pewnie byłby jeszcze dłuższy. Nie pamiętam już, jak zachowali się wobec mnie organizatorzy poznańskich zawodów, bo od razu pojechałem do szpitala.

Co było dalej?
Dostałem solidnego kopniaka, ale paradoksalnie poczułem ulgę, kiedy dowiedziałem się, że moja kontuzja nie jest aż tak fatalna, jak wszyscy początkowo podejrzewali. Dzięki "pozytywnym" wynikom badań, miałem w sobie ogromną wiarę, że jeszcze wrócę na skocznię. I tak się stało.

Ale do tej najwyższej formy już nie dane było Panu wrócić.
Masz rację, ale bierz pod uwagę fakt, że w 1984 roku, ze względu na bojkot igrzysk w Los Angeles przez kraje socjalistyczne, nie dane mi było wystartować na trzeciej olimpiadzie. W tak zwanych "Zawodach Przyjaźni" zająłem tylko czwarte miejsce. Wiadomo jednak, że poziom mojej motywacji nie był już tak wygórowany, jakbym startował w oficjalnych, ogólnoświatowych igrzyskach.

Do tego w 1982 roku wszedł Pan w konflikt z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki.
(uśmiech) Afera pantoflowa. Podczas eliminacji mistrzostw Europy wystartowałem w kolcach japońskiej firmy "Tiger". Polską reprezentację ubierała inna firma, więc otrzymałem roczną dyskwalifikację, która później została skrócona do pół roku. Kilku wpływowym panom bardzo przeszkadzała moja niepokorność. Wiele osób dziwiło mi się, że w tamtym okresie nie opuściłem Polski na stałe. Miałem ku temu wiele okazji, ale bałem się, że za taką "ucieczkę" musiałaby zapłacić moja najbliższa rodzina. Na przykład mój ojciec pracował na uniwersytecie. Niewykluczone, że władza wskutek mojego opuszczenia kraju, pozbawiłaby go pracy…

Powiedz mi, czy wyobrażasz sobie, żeby dzisiaj zawodnik został zdyskwalifikowany przez swój rodzimy związek za używanie kolców nie tej firmy, co trzeba?

Są inne czasy.
Kiedy polscy lekkoatleci byli na stadionie, na którym odbywały się tamte mistrzostwa, ja wsiadałem do autobusu jadącego na lotnisko. Kilka godzin później byłem już w Polsce. Mocno to przeżyłem.
Moja kariera sportowa miała dość specyficzny przebieg. Jako niespełna dwudziestolatek osiągnąłem największy sukces. Byłem przekonany, że w wieku 26-27 lat będę w jeszcze lepszej dyspozycji. To jest taki idealny wiek dla każdego sportowca. Nie za młody, nie za stary, z odpowiednim doświadczeniem i zahartowaniem. Niestety kontuzja i zawirowania związane z czasami, w jakich było mi dane reprezentować Polskę, sprawiły, że teoretycznie najlepszy dla mnie okres, okazał się być nieudanym pod względem sportowym.

Jak to się stało, że uczył Pan w Szwecji… historii powszechnej?
(uśmiech) Swoje wykłady opierałem na trylogii Henryka Sienkiewicza. Głównie prowadziłem zajęcia w języku angielskim. To był jednak tylko krótki epizod. W Szwecji pracowałem jako trener, a wykłady z historii traktowałem jako swego rodzaju odskocznię od sportu.

Dlaczego tym trenerem nigdy nie został Pan w Polsce?
Nigdy nie otrzymałem konkretnej propozycji od Polskiego Związku Lekkoatletycznego. Bądźmy szczerzy: praca trenera w lekkiej atletyce traktowana jest po omacku. Nie wiąże się ona praktycznie z żadnymi korzyściami finansowymi, a wymaga poświęcania ogromnej ilości czasu. Nie lubię improwizować. Albo robię coś na sto procent, albo w ogóle. Mam rodzinę, nawet niedawno zostałem dziadkiem, a za niedługo na świecie pojawi się mój drugi wnuk. Nie mogłem sobie pozwolić na charytatywną pracę siedem dni w tygodniu. Tym bardziej nie chciałem trenować kogoś "na pół gwizdka".

Kilka miesięcy temu przyjechał Pan razem z Edwardem Durdą na stalowowolską "Spartakiadę Młodzieży". Tym razem odwiedził Pan Gorzyce. Ewidentnie spodobało się Panu na Podkarpaciu.
Jeśli moja osoba może przyczynić się do popularyzacji sportu, to jak tylko pozwala mi na to czas, stawiam się na każdej tego typu imprezie. O "Gorzyckiej Piątce" poinformował mnie mój serdeczny kolega Bogusław Mamiński (złoty medalista igrzysk olimpijskich w biegu na 3000 metrów z przeszkodami - red.), który do Gorzyc nie mógł przyjechać ze względów zawodowych. Byłem w stałym kontakcie z Wojtkiem Zielińskim i tak się tutaj zjawiłem. Wiem, że jest to pierwsza tak duża impreza organizowana przez Sprint. Widać dużą radość u startujących dzieci i to jest najważniejsze. Niewykluczone, że w przyszłości o gorzyckich biegach ulicznych będzie głośno nie tylko na Podkarpaciu, ale i w całej Polsce. Chociaż z tego co słyszę, to już na tę edycję przyjechali do Gorzyc biegacze z Warszawy czy Zamościa.

U nas w kraju na stałe musi zagościć moda na uprawianie sportu. Propagowanie aktywności fizycznej wśród młodych, to fundament silnego społeczeństwa polskiego. Za tydzień wyjeżdżam do Oleśnicy, gdzie także odbywać się będzie bieg uliczny. Jestem ambasadorem kilku warszawskich maratonów i mitingów lekkoatletycznych. Moja koszulka z logo pewnej popularnej marki samochodowej, także nie jest przypadkowa (uśmiech).

Z czego to wynika, że rekord świata w skoku wzwyż (2,45 - Kubańczyka Javiera Sotomayora) został ustanowiony w 1993 roku i do tej pory nikt nie potrafi się do niego zbliżyć?
Ciężko jest jednoznacznie określić przyczynę tego. Na pewno takie przestoje się zdarzają. W wielu konkurencjach, nie tylko w skoku wzwyż. Często zaniedbuje się też szkolenie młodzieży, kiedy w danej dyscyplinie kraj jest mocny. Z czego to wynika, że aktualnie nie mamy żadnej pływaczki na światowym poziomie? Bo przez lata była Otylia Jędrzejczak i wszyscy myśleli, że będzie ona pływać wiecznie. Podobnie jest w biegu na 3000 metrów z przeszkodami. Świętej pamięci Bronisław Malinowski rekord pobił w 1976 roku! Do dzisiaj nikt nie potrafi zbliżyć się do jego osiągnięcia. Takich przykładów jest dużo więcej.

Myśli Pan, że gdyby nie perturbacje związane z kontuzją oraz czasami w jakich Pan był czynnym sportowcem, pokonałby Pan granicę dwóch metrów i czterdziestu centymetrów?
Gdybanie nigdy nie było mocną stroną (uśmiech).

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu TARNOBRZESKIEGO

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie