Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Górski, wieloletni piłkarz "Stalówki": Życie po śmierci syna kompletnie mi się popsuło

BARTOSZ MICHALAK
Jerzy Górski (z lewej) napastnikiem Stali Stalowa Wola był w latach 1979-1986.
Jerzy Górski (z lewej) napastnikiem Stali Stalowa Wola był w latach 1979-1986. archiwum
Po zakończeniu piłkarskiej kariery został trenerem. Prowadził między innymi grupy młodzieżowe Stali Stalowa Wola, a także seniorów Sokoła Nisko. W planach miał zrobienie szkoły trenerskiej, która pozwoliłaby mu pracować w klubach z wyższych lig.
Jerzy Górski, wieloletni piłkarz

W międzyczasie jako arbiter poprowadził ponad 500 spotkań! Spokojne życie, jakie wiódł razem ze swoją ukochaną żoną Wandą i całą rodziną, przerwała tragiczna śmierć syna Tomka, który w wieku dwudziestu lat zginął w wyniku potrącenia na pasach przez rozpędzony samochód. Jerzy Górski po blisko piętnastu latach od tamtego tragicznego wypadku, zdecydował się na długą, bardzo szczerą i równie bolesną rozmowę.

Bartosz Michalak:- Jak reaguje Pan na ostatnie doniesienia mediów o kolejnych śmiertelnych wypadkach, które często spowodowane są przez pijanych kierowców?

Jerzy Górski:- To jest bulwersujące. Myślę, że moje odczucia są takie same jak większości z nas. Złość, gniew na osoby, które przez swoją głupotę zabierają innym to, co najcenniejsze i najpiękniejsze, czyli życie.

Zadałem Panu to pytanie, ponieważ dokładnie 6 marca 1999 roku zaczął się koszmar Pana i Pańskiej rodziny. Osiemnastoletni wówczas kierowca (na prośbę Jerzego Górskiego nie podajemy jego imienia oraz nazwiska - red.) śmiertelnie potrącił na pasach Pana syna, Tomasza.

Tamten dzień całkowicie zmienił moje życie. Do dzisiaj nie łatwo mi o tym mówić. Sam widzisz jak zaczęły mi drżeć ręce, kiedy zaczęliśmy przeglądać sądowe papiery. Mimo, że niedługo minie już szesnaście lat od tamtego zdarzenia, nie potrafię o tym zapomnieć. Nie potrafię odżałować tego, jak przez czyjąś nieuwagę mógł zginąć mój dwudziestoletni syn, przed którym było całe życie. Który od małego kochał sport i był z nim związany. Który miał swoje plany…

Poprosiłem Pana o pokazanie mi tych papierów, ponieważ chcę trzymać się faktów. A fakty są takie, że sprawca oprócz tego, że został przez sąd uznany za winnego wypadku, nigdy nie powinien otrzymać prawa jazdy.

Tak stwierdził sąd i opinia sądowo-lekarska. Ale paradoksalnie to naprawdę nie ma już większego znaczenia. Życia Tomkowi nic już nie zwróci. Żadna kara! Nic już nie sprawi, że Święta Bożego Narodzenia czy Święta Wielkanocne będą w mojej rodzinie radosnym okresem. Tak jak kiedyś, kiedy całą rodziną potrafiliśmy siedzieć godzinami przy stole, ciągle rozmawiając, śmiejąc się…

Niestety to ma znaczenie. W rozpoznaniu opinii sądowo-lekarskiej pisze wyraźnie, że winny ze względu na operację zaćmy wrodzonej obuocznej, która spowodowała niedowidzenie dużego stopnia jego prawego oka, kategorycznie nie powinien prowadzić pojazdów mechanicznych.

Mam tylko nadzieję, że w dzisiejszych czasach, kiedy młodzi robią prawo jazdy są poddawani badaniom okulistycznym. Na nieszczęście całe to zdarzenie miało miejsce już po zmroku (okolice godziny 21:00 - red.). Mogę tylko przypuszczać, że kierowca z tak dużą wadą wzroku w ciemności nie widzi lepiej, a wręcz przeciwnie.

Prowadzenie po spożyciu alkoholu równa się prowadzeniu samochodu ze świadomością poważnej wady wzroku bez okularów (jeden z trzech pasażerów kierującego auto zeznał, że ten podczas jazdy nie miał na sobie okularów - red.)?

Bez komentarza.

Jaką karę otrzymał za swój czyn sprawca wypadku, w którym zginął Pana syn?

Bodajże dwa lata więzienia w zawieszeniu i dziesięć lat zakazu prowadzenia samochodu, od którego zresztą ciągle się odwoływał. Z tym, że powtórzę ponownie: żadna kara nie zwróciłaby wówczas życia mojemu Tomkowi. Mnie tylko bolał fakt, że to policja nie wykonywała swoich obowiązków tak jakbym tego oczekiwał.

To znaczy?

Dobiło mnie, kiedy policja poważnie zaczęła traktować Tomka jako samobójcę. Brakowało tylko, żebym był zmuszony pokryć jeszcze straty finansowe sprawcy, wynikające z jego zniszczonego auta. A samochód ten wyglądał jakby zderzył się z drugim samochodem, a nie z człowiekiem… Kosztowało mnie to ogromnie dużo zdrowia. Wtedy zrozumiałem, że pieczę nad wyjaśnieniem okoliczności śmierci swojego syna muszę sprawować sam. To ja codziennie odwiedzałem prokuraturę, żeby ta jak najszybciej sprawiedliwie wyjaśniła tę całą sprawę.

Od kiedy jako samobójcę można traktować człowieka, który wchodzi na dobrze oświetlone przejście dla pieszych na pasach, dodatkowo na prostej drodze (odcinek ulicy Jana Pawła II, za Centrum 4, w kierunku Rozwadowa - red.)?

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

Jakby Pan odniósł się do takiego stwierdzenia: "Największą karą dla sprawcy śmiertelnego wypadku jest fakt, że już do końca życia będzie zmuszony on żyć ze świadomością zabicia człowieka"?

To zależy jaki charakter ma poszczególna osoba, która spowoduje wypadek. Jeden się załamie, a drugi za chwilę z uśmiechem na twarzy wróci do życia codziennego. Jeśli jednak wierzyć, że każdy z nas ma sumienie, to po części zgadzam się ze stwierdzeniem, które przytoczyłeś. Uważam, że zabieranie samochodu nic nie daje. Ten w przypadku młodocianego kierowcy zazwyczaj należy do rodziców lub sąsiadów. Nie mam pojęcia jak spowodować, żeby kierowcy jeździli bardziej rozważnie. Żeby nie kierowali po spożyciu alkoholu. Kiedyś wydawało mi się, że instruktor nauki jazdy powinien być jak trener, który jest rozliczany z późniejszych wyników swojego zawodnika. Ale to utopijny pomysł, ponieważ instruktor po skończonym kursie nie ma obowiązku śledzić późniejszych poczynań swojego ucznia. Byłbym tylko wdzięczny, żeby policja nie poprawiała sobie już więcej rankingów skuteczności w łapaniu pijanych kierowców, zatrzymując nietrzeźwych rowerzystów. Bo ci przynajmniej wiedzą, że jak wypiją, to wolą jechać rowerem i ewentualnie nikomu oprócz sobie krzywdy raczej nie zrobią.

Sprawca wypadku, w którym śmierć poniósł Pana syn, przeprosił kiedyś za swój czyn?

Nie. Do tego trzeba mieć odwagę. Już nawet nie mówię o przyjściu do domu, ale wykonaniu zwykłego telefonu. Nie mam pojęcia co teraz robi ten człowiek. Chciałbym, żeby już nie prowadził samochodu. A jeśli już to przynajmniej w okularach.

Miał za to odwagę razem z trójką swoich znajomych, z którymi wtedy jechał z knajpy "AJ", żeby kłamać przed sądem, że na liczniku miał tylko 60 km na godzinę. (biegli sądowi orzekli, że prędkość wynosiła co najmniej 90 km/h - red.)

Z tego co pamiętam stwierdził jeszcze, że Tomek wskoczył mu pod koła samochodu. Mimo takich słów, jestem praktycznie przekonany, że ten młodzieniec mówił wówczas to co nakazał mu adwokat. Tak to już jest… Dla mnie od początku wymowny był fakt, że samochód po potrąceniu hamował z piskiem opon ciągnąc za sobą mojego syna przez około 70 metrów. Pogoda była dobra, droga sucha. Sam chyba rozumiesz, co to oznacza. Zresztą potwierdzili to biegli sądowi w swoich ekspertyzach, a także przypadkowi świadkowie wypadku, którzy stwierdzili jasno: ten samochód jechał bardzo szybko.

Na czyje wsparcie mógł Pan wówczas liczyć?

Umiesz liczyć, licz na siebie. Ani mnie, ani mojej żonie nikt nie zaproponował żadnej pomocy. Nawet tej od psychologa. Dzisiaj chyba jest trochę inaczej. Czasami słyszę w telewizji jak z poszkodowaną rodziną od momentu tragedii od razu pracuje kilku psychologów. O całym tym nieszczęściu poinformowali mnie sąsiedzi… Policja wolała wówczas rozmawiać z ojcem sprawcy.

Tomek zmarł 21 marca. Przez piętnaście dni pobytu w szpitalu, musiałem podjąć między innymi decyzję o amputacji jego nogi. Pewnie nigdy by mi tego nie wybaczył, ale to była konieczność. Wtedy w szpitalu w Stalowej Woli nie było nawet tomografu. A z tak poważnym uszkodzeniem mózgu każdy transport do Tarnobrzega wiązał się z ogromnym ryzykiem. Ten okres kosztował mnie i moją rodziną naprawdę dużo. Nie potrafię tego wszystkiego do końca opisać w słowach.

Przeżył Pan w swoim życiu dwa zawały, które pewnie były efektem długiej batalii o sprawiedliwość…

Czasami tak jest, że człowiek w chwili ogromnego stresu najpierw staje na wysokości zadania, a wszelkie kłopoty zdrowotne wychodzą dopiero po jakimś czasie. Pierwszy zawał miałem w 2005 roku. Drugi dwa lata później. Cieszę się, że za każdym razem zdążyłem dotrzeć do szpitala (uśmiech). Teraz robię wszystko, żeby nie nadwyrężać już swojego serca.

Ale z tym Pana zdrowiem to chyba nie tak najgorzej teraz. Słyszałem, że na obchodach 75-lecia Stali był Pan w dobrym humorze (uśmiech).

Możliwość spotkania się z ludźmi, z którymi kiedyś grało się w piłkę, to piękna sprawa. Czas leci wtedy niesamowicie szybko. Wiadomo, że alkohol nawet w tych najmniejszych ilościach nie jest już dla mnie, ale jeśli na sali panuje świetna atmosfera, są sami znajomi, kumple z boiska, to i ten nie jest potrzebny do szczęścia (uśmiech).

Na stronie klubu z Racławic przeczytałem o Panu: "Zawsze zadziwiające było to, jak wiele młodzieży przychodziło na treningi prowadzone przez Jerzego Górskiego. Nawet w najgorszą pogodę zawsze znajdowali się zapaleńcy, którzy w deszczu i w błocie koniecznie chcieli pokazać się trenerowi."

Może dlatego, że jestem po dwóch zawałach i kategorycznie jest mi zabronione denerwowanie się, młodzi wiedzą, że Górski ich nie opieprzy, stąd taka frekwencja na treningach (śmiech)? Staram się z każdym z chłopaków rozmawiać indywidualnie. Najpierw trzeba kogoś dobrze poznać, żeby następnie czegoś od niego wymagać. Pracę z młodzieżą zawsze traktowałem niezwykle poważnie, ale też jako swego rodzaju ukojenie dla duszy. Mnie w młodości jako zawodnika, ale także człowieka, ukształtował trener Zenon Książek. Staram się być dla każdego chłopaka właśnie takim człowiekiem, jakim kiedyś był dla mnie Książek. Człowiekiem, z którym można porozmawiać nie tylko o piłce nożnej, ale też różnych problemach. Który zawsze stara się trzymać stronę swoich podopiecznych, nawet jeśli czasami zawodzą na boisku lub poza nim.

W Stali Stalowa Wola prowadził Pan chłopaków z rocznika 1989. Ma Pan żal do klubu, że po pierwszym zawale zostawił Pana na lodzie?

Pewnie bali się, żebym im nie umarł na boisku (uśmiech). Nie jestem człowiekiem pamiętliwym. Kilkukrotnie wracałem na prośbę działaczy do Sokoła Nisko, co świadczy o tym, że nie potrafię unosić się honorem. Z chłopaków, których prowadziłem w Stali pamiętam chociażby Krystiana Tabakę, Mariusza Myszkę, Pawła Sałka czy Dawida Krasonia. Zresztą mam zachowane notesy, w których zawsze bardzo skrupulatnie notowałem osiągnięcia swoich orłów (uśmiech). Przypomniał mi się teraz międzynarodowy turniej w 2003 roku w Krasnymstawie, na którym moi zawodnicy dotarli do finału. Szkoda, że przegraliśmy wówczas z GKS-em Bełchatów, lecz sam fakt, że po drodze chłopaki wyeliminowali ekipy z Czech, z Niemiec i z Rosji zasługiwał na pochwały.

Jak z Pana frekwencją na meczach Stali?

Jak tylko mogę i zdrowie mi pozwala zjawiam się na Hutniczej. Ogólnie staram się jednak omijać sportowe widowiska, podczas których, na skutek nerwów, mogę nabawić się duszności. Czasami nawet w telewizji nie oglądam spotkań polskiej reprezentacji.

Jerzy Górski - urodzony w 1955 roku w Tarnowie; wychowanek Unii Tarnów; od 1979 roku do 1986 napastnik występującej na zapleczu dawnej I ligi Stali Stalowa Wola; były piłkarz i trener m.in. Sokoła Nisko; były arbiter piłkarski i szkoleniowiec m.in. juniorów Stali Stalowa Wola, a także seniorów Sparty Jeżowe, LZS-u Turbia, Czarnych Lipa i Sanu Kłyżów. Ma żonę Wandę, a także trójkę dzieci: Annę (35 l.), Agnieszkę (21 l.) i Marcina (32 l.).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie