Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z cyklu "Zbrodnie, które wstrząsnęły województwem". W Zrębinie ludzie wciąż noszą piętno zbrodni

Marcin Radzimowski [email protected]
Do końca swoich dni nie wybaczę. Nie potrafię. Moje dzieci leżą w grobie - mówiła Zdzisława Kalita, pokazując dwa portrety. Na jednym Miecio, drugi to zdjęcie ślubne Krysi i Staszka.
Do końca swoich dni nie wybaczę. Nie potrafię. Moje dzieci leżą w grobie - mówiła Zdzisława Kalita, pokazując dwa portrety. Na jednym Miecio, drugi to zdjęcie ślubne Krysi i Staszka.
Z cyklu "Zbrodnie, które wstrząsnęły województwem". Zrębin - ludzie wciąż noszą piętno zbrodni, która wydarzyła się tutaj blisko 40 lat temu, w Wigilię Bożego Narodzenia 1976 roku. Część 2.

Cała makabra rozgrywała się na oczach około 30 osób. Początkowo niektórzy próbowali wybiec z autobusu, ale w drzwiach stanął zięć Sojdy - Stanisław Kulpiński. Groził, że jeśli ktoś wyjdzie, to spotka go los "Kalitowych dzieci".

Z sana wydostało się jednak trzech mężczyzn, między innymi Henryk Witek. To on półtora roku później jako piąty zasiadł na ławie oskarżonych. Według ustaleń, gdy Adaś i Sojda mordowali w polach Krystynę, Witek podbiegł zaciekawiony i zaświecił latarką. Widział bestialską zbrodnię, ale nie zareagował. Bał się sprzeciwić Sojdzie.

- Operacyjnie ustaliłem, że w autobusie ludziom grożono pistoletem. Niestety nie udało się tego przełożyć na dowód procesowy - mówił nadkomisarz Janusz Ragan, gdy rozmawiałem z nim kilka lat temu. - Jakiś czas później ten ormowiec z autobusu przyniósł mi pistolet, który rzekomo ktoś mu podrzucił na podwórze.

Podpisali własną krwią

- Po zamordowaniu trzech osób, sprawcy nakazali wszystkim osobom z sana przejść do autosana. Przerażeni i pijani ludzie posłusznie wykonali rozkaz. Sami oprawcy natomiast wciągnęli martwe ciała do sana. Do pomocy zmusili też Henryka Witka. Autokary ruszyły w stronę Zrębina. Zatrzymały się dwieście metrów przed pierwszymi zabudowaniami.

- Ciała Stanisława i Mieczysława sprawcy położyli w rowie. Józef Adaś najechał sanem na te ciała, pozorując wypadek drogowy. Tego sana tam zostawili - wspominał prokurator Jacek Świercz. - Zwłoki Krystyny obnażyli i położyli za autobusem, dla upozorowania gwałtu.

Aby świadkom zamknąć usta, Sojda naprędce zorganizował przysięgę. Najpierw kazał wszystkim uklęknąć i przyrzekać, że nikomu nie powiedzą o tym, co widzieli. Potem każdemu dawał krzyżyk do całowania, potem nakłuwał palec agrafką, aby każdy świadek zostawił ślad własną krwią na kartce papieru. Dzisiaj to brzmi jak scenariusz filmu, ale wówczas taka była ludzka mentalność, że dali się zastraszyć.

Dopełnieniem tych groteskowych wręcz obrzędów było przekupywanie. Każdemu ze świadków zbrodni Sojda wręczył plik banknotów.

Każdy szuka alibi

Aby świadkowie bestialskiego mordu mieli alibi, autosan zawiózł ich z powrotem do Połańca. Każdy miał wejść do kościoła tak, aby inni ludzie go widzieli. Henryka Witka i jeszcze jednego świadka fiatem odwieziono pod kościół w sąsiedniej Beszowej, aby tam szukali sobie alibi. Jakby co - w Połańcu nawet tego wieczoru nawet nie byli.

- Po zakończeniu pasterki, ludzie wsiedli do autosana i wymieszali się świadkowie zbrodni z tymi, którzy byli na mszy w kościele - opowiadał prokurator Świercz.

W tym czasie pod kościołem rabanu narobił kierowca sana twierdząc, że ktoś ukradł mu autobus. Nie zgłosił tego jednak na milicję. Wsiadł do drugiego autobusu. Potem ustalono, że był jednym ze świadków zbrodni i doskonale wiedział, iż za kierownicą jego autobusu siedział Adaś.

Gdy w czasie drogi powrotnej z pasterki autosan kierowany przez Macieja Wysockiego zatrzymał się przy sanie stojącym w rowie, zaciekawieni ludzie wybiegli na zewnątrz. Ktoś dostrzegł nogi wystające spod samochodu. Wezwano milicję…

Milicja kazała mówić

- Przepraszam pana, Henryka Witka szukam. Gdzie można go znaleźć? - kiedy kilka lat temu odwiedziłem Zrębin, "zagaiłem" pierwszego mężczyznę napotkanego obok przystanku autobusowego w Zrębinie. Wygląd jegomościa sugerował, że jest on lekko "zawiany" albo na kacu. Zniszczona twarz zdradzała, że za kołnierz nie wylewa.

- Henryk Witek? To ja - oświadczył, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu. To jak na strzelnicy trafić w dziesiątkę za pierwszym strzałem. - A o co chodzi?

Wyjaśniłem, że chodzi o sprawę "Kalitowych dzieci". On był oskarżony o współudział i fałszywe zeznania. W kryminale przesiedział pięć i pół roku. Na początku milicjantom i prokuratorowi opowiedział o tym, co działo się w autobusie, przed sądem pamięć go już zawodziła i zupełnie zmienił zdanie. Teraz twierdził, że siedział niewinnie.

- To był wypadek, a nie zabójstwo - przekonywał Henryk Witek, choć mało przekonująco. - Panie…, było minęło. Milicjanci bili świadków, kazali mówić, tak jak chcieli. No to mówiłem bzdury. A jak w sądzie człowiek prawdę powiedział, to zamknęli, że niby fałszywie się świadczy.
Siedziałem niewinnie.

Nie widziałem, nie wiem

Podobnie twierdził Maciej Wysocki, który w wigilijną noc siedział za kierownicą autosana. Przekonywał, że zbrodni nie widział, choć przyznał, iż nie wie, czy jej nie było. - Po prostu nie widziałem. Gdy dojechałem autobusem na miejsce, w rowie stał san. Dopiero potem ktoś zobaczył nogi wystające spod auta - wspominał. - Śledczy bili, zmuszali świadków do potwierdzenia zeznań takich, jakie oni sobie wymyślili.

Były oficer Milicji Obywatelskiej Janusz Ragan wspominał, że gdy Wysocki został przesłuchany w prokuraturze, nie wrócił od razu do domu. Wcześniej poszedł do knajpy, pił alkohol.- Do domu wrócił pod wieczór, trochę poobdzierany. Nie wiem, pewnie się przewrócił - mówił Janusz Ragan.

- Następnego dnia zrobił u lekarza obdukcję, że niby został pobity. Złożył skargę. Zostało wszczęte postępowanie i ustalono, że to nie są ślady pobicia, a lekarz sfałszował zaświadczenie.

Wysocki jednak trzymał się swojej wersji. W zakładzie karnym za zatajanie zbrodni i fałszywe zeznania spędził pięć lat.

Co widział Stasiu?

Kilka dni po zabójstwie "Kalitowych dzieci", 14-letni wtedy Stasiu Strzępek przechodząc obok domów Sojdy i Adasia, wykrzyknął: "Zabójcy! Zabiliście mojego kolegę Miecia!".

- To był pierwszy trop mówiący o tym, że to nie był wypadek drogowy. Zanim jednak przesłuchaliśmy tego chłopca, trzeba było ustalić, co to za chłopak i czy jest wiarygodny - wspominał nadkomisarz Ragan. - Później okazało się, że gdy Stasiu Strzępek szedł razem z dwoma kolegami i minęły ich owe dwa autobusy. A potem, gdy doszedł do miejsca znalezienia ciał, widział Adasia kręcącego się przy stojącym w rowie sanie.

Z pasterki chłopak wrócił przerażony. Matka wspominała w sądzie, że płakał i wyraźnie gnębiło go coś, co widział. Dopiero kilka tygodni później podczas formalnego przesłuchania wyjawił, że widział Adasia na miejscu zdarzenia.

Przed Matką Boską

Skończyły się święta Bożego Narodzenia, przyszedł Nowy Rok 1977. Przez blisko pięć miesięcy milicja prowadziła śledztwo pod kątem wypadku drogowego. Sprawą zajęła się powołana grupa z Komendy Wojewódzkiej Policji w Tarnobrzegu. Dzięki zeznaniom Stasia Strzępka milicja wiedziała, że rzekomo "kradzionym sanem kierował Adaś".

- Został zatrzymany w połowie lutego pod zarzutem spowodowania wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym - wspominał kilka lat temu emerytowany policjant. - Wciąż jednak nie dawały mi spokoju obrażenia stwierdzone na ciałach ofiar. Byłem prawie przekonany, że to nie był wypadek.

Adaś siedział w areszcie, trwało śledztwo, pojawiały się coraz to nowe fakty. Rodzinie Sojdów zaczął się palić grunt pod nogami. Któregoś wieczora w sąsiadującej ze Zrębinem Wolicy zorganizowano potajemnie spotkanie świadków zbrodni. Przy ołtarzyku z Matką Boską Częstochowską, zapalonych świecach i krucyfiksie, ludzie ponownie złożyli przysięgę. Mieli milczeć.

- Oprócz tego członkowie rodziny Sojdów zastraszali świadków. Wręczali im pieniądze i medaliki przywiezione z Częstochowy - mówił mecenas Rajmund Aschen-brenner, gdy rozmawiałem z nim kilka lat temu. - Jeden z takich medalików dostała ta cioteczna kuzynka Kalitów, która wywołała Krysię z kościoła.

A jednak zabójstwo

Wkrótce okazało się, że biegły, dokonujący sekcji zwłok, nie wykonał podstawowych badań. Nie miał zresztą uprawnień. Był przekonany, że to ofiary wypadku drogowego. A może chciał, aby tak było? W każdym razie po kilku miesiącach, na wniosek prokuratora, zarządzono ekshumację ciał i dokonanie ponownej sekcji. Jej wyniki nie pozostawiały złudzeń - to były ofiary potwornej zbrodni.

Trzeci tom akt sprawy. Wygrzebany z archiwum sądu w Tarnobrzegu. Pożółkłe karty i rozmazujące się litery wybite przez maszyny do pisania. Są też zdjęcia i wyniki drugiej sekcji zwłok ofiar połanieckiej zbrodni. Wgniecenie - otwór w czaszce jednej z zamordowanych osób idealnie wręcz pasuje kształtem do korby, takie kiedyś były klucze do odkręcania kół samochodowych. To właśnie było narzędzie zbrodni.

- Trzy miesiące po Adasiu aresztowany został Sojda, pod zarzutem mataczenia w śledztwie i nakłaniania świadków do fałszywych zeznań - wspominał Ragan.

- Za kolejne dwa lub trzy miesiące w areszcie znaleźli się Kulpiński i Socha.

Część świadków przestała się bać, na przesłuchaniach wychodziły fakty, która składały się w logiczną całość. Na tej podstawie odtworzono przebieg tragicznych zdarzeń. Prokuratorzy zaczęli pisać akt oskarżenia.

Jedyny, który mówił

Warto w tym miejscu wspomnieć, że jedynym świadkiem, który od samego początku zeznał, iż Sojda, jego szwagier i zięciowie z zimną krwią zamordowali rodzinę Kalitów, był Leszek Brzdękiewicz. Ten świadek nie dożył jednak procesu. W okresie Wielkanocy 1978 roku nagle zaginął. Jego ciało znaleziono w przepływającej przez Połaniec rzece, Czarnej. Leżał twarzą do dołu w kilkucentymetrowej głębokości wodzie. - Było przypuszczenie, że ktoś mu "pomógł" umrzeć - mówił Janusz Ragan, były milicjant. - Miałem nawet pewne ustalenia operacyjne wskazujące, że w sprawę mogą być zamieszani dalsi krewni Sojdy. Niestety, nie udało się tego przełożyć na materiał dowodowy. Została wersja przypadkowego utonięcia.

Pozostałych kilkudziesięciu świadków co rusz zmieniało swoje zeznania. Ale największy wysyp "fałszywek", miał dopiero nastąpić w sądzie. Według śledczego Janusza Ragana, to był efekt błędu taktycznego zastosowanego przez milicję. - Po zakończeniu śledztwa, a przed rozpoczęciem procesu, ci świadkowie zostali pozostawieni sami sobie - mówił emerytowany policjant.

- Skończyły się w Zrębinie wizyty milicji, skończyły się wezwania do prokuratury. Ten czas wykorzystała rodzina oskarżonych, która rozpowiadała, że sprawa jest załatwiona i lada dzień "chłopy wyjdą z aresztu". Ludzie postanowili nie obciążać w sądzie Sojdy, z obawy przed zemstą.

Zmowa milczenia

W listopadzie 1978 roku przed Sądem Wojewódzkim w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu (obecnie mieści się tam Sąd Rejonowy w Sandomierzu) ruszył proces. Sala rozpraw zapełniała się niemal dzień w dzień, co przy dzisiejszych przepisach prawnych jest praktycznie niemożliwe. Ba, niektóre posiedzenia odbywały się nawet w soboty. - Część zastraszonych świadków całkowicie zmieniła zeznania złożone w śledztwie. Oskarżeni nie przyznawali się do winy. Odmawiali składania wyjaśnień. Nie oświadczali się - wspominał mecenas Rajmund Aschenbrenner, pełnomocnik rodziny zamordowanych.

Pięcioosobowy skład orzekający z przewodniczącym sędzią Markiem Maciągiem nie miał jednak zamiaru biernie patrzeć na jawne kłamstwa. Na pewien czas wyłączono nawet jawność posiedzeń, aby rodziny oskarżonych nie słyszały, co zeznają świadkowie.

To także nie pomagało, dlatego sąd zaczął nakładać kary na świadków. Najpierw pieniężne, a gdy i te nie skutkowały - zaczęto stosować areszty.

Mówić czy siedzieć

- Niektórzy świadkowie zaraz po wyjściu z sali rozpraw zakuwani byli w kajdanki i trafiali do aresztu. Dla niektórych jednak strach przed Sojdą był większy, niż groźba kilkuletniej odsiadki - wspominał sędzia Edward Loryś, obecnie sędzia Sądu Apelacyjnego w Rzeszowie.

To właśnie sędzia Loryś przed laty, jako sędzia Sądu Wojewódzkiego w Tarnobrzegu, rozpoznawał sprawy świadków "sprawy połanieckiej" oskarżonych o fałszywe zeznania i zatajanie zbrodni. - Z tego, co pamiętam, zapadały wtedy kary nawet siedmiu, ośmiu lat pozbawienia wolności - wspominał. Dzisiaj tyle "dostaje się" za znacznie poważniejsze przestępstwa, niż fałszywe zeznania.

W sumie za złożenie fałszywych zeznań przed sądem, ukaranych zostało aż 18 świadków. Większość z nich spędziła za kratkami kilka lat, jak choćby wspomniany wcześniej Maciej Wysocki czy Henryk Witek. Ale byli też tacy, którzy po odsiedzeniu kilku dni przychodzili po rozum do głowy i składali wniosek o ponowne przesłuchanie. Powiedzieli prawdę i wrócili do domów. Zmowa milczenia została przerwana.

Cztery razy śmierć

Po trwającym dokładnie rok procesie, 10 listopada 1979 roku Sąd Wojewódzki w Tarnobrzegu z siedzibą w Sandomierzu wydał wyrok: 51-letni Jan Sojda - kara śmierci, 37-letni Józef Adaś - kara śmierci, 30-letni Jerzy Socha - kara śmierci, 31-letni Stanisław Kulpiński - kara śmierci. Henryk Witek skazany został na pięć lat więzienia.

Wyrok nie był jednak prawomocny, a obrońcy oskarżonych nie mieli zamiaru pozwolić na wysłanie ich klientów na szubienicę. Jak się wkrótce okazało, ich starania częściowo przyniosły korzystny dla dwóch oskarżonych skutek.

Warto nadmienić, że obrońcami Sojdy, Adasia, Sochy i Kulpińskiego byli już wówczas bardzo znani adwokaci, między innymi Zbigniew Dyka (późniejszy minister sprawiedliwości), czy nieżyjący już znany obrońca w procesach politycznych, mecenas Władysław Siła-Nowicki.
Gdy obrońcy skazanych na karę śmierci mieli w rękach pisemne uzasadnienie wyroku, liczące bagatela 646 stron maszynopisu, złożyli rewizję do Izby Karnej Sądu Najwyższego. To była wówczas druga instancja, rolę, której spełniają obecnie sądy apelacyjne. Adwokaci w stustronicowej apelacji wytknęli prokuratorom, milicjantom i wreszcie sędziom szereg błędów. Główne zarzuty przez nich wysuwane to wymuszanie od świadków zeznań siłą i pod groźbą aresztowania, niedopuszczanie przed oblicze sądu świadków mogących wskazać nowe okoliczności, prowadzenie wizji lokalnej tak długo, że aż zasłabł jeden z obrońców. - Skoro adwokaci twierdzili, że oskarżeni byli niewinni, to kto zabił? No kto? - pytała retorycznie w rozmowie ze mną Zdzisława Kalita, matka i teściowa pomordowanych ludzi. - Gdyby naprawdę byli bez winy, to nie musieliby pieniędzmi zamykać ust ludziom.

Na niekorzyść Sojdy przemawia też między innymi przechwycony gryps, który pisał do żony. "(…) Niech w sądzie zmieni zeznania i podtrzyma to, że byłem podczas pasterki w domu i to koniecznie (…)".

Przekazani katu

5 lutego 1982 roku w Sądzie Najwyższym zapadł wyrok. Wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia utrzymane zostały kary śmierci, skazanym Jerzemu Sosze i Stanisławowi Kulpińskiemu sąd zamienił "kaesy" (tak w nomenklaturze sądowej określana jest kara śmierci) na odpowiednio 25 i 15 lat pozbawienia wolności. Wyrok dla Henryka Witka został utrzymany.

Z prawa łaski nie skorzystała Rada Państwa. 23 listopada tego samego roku, w Areszcie Śledczym przy ulicy Montelupich w Krakowie, dwaj skazańcy zostali przekazani katu. Wyrok wykonano poprzez powieszenie, w obecności lekarza, naczelnika więzienia i prokuratora Franciszka Bełczowskiego. Podobno przed egzekucją miało też miejsce coś dziwnego, ale nikt otwarcie o tym mówić dziś nie chce. - Powiem tylko tyle, że to, co się tam wydarzyło, bezspornie świadczyło o tym, że obaj skazani byli winni - mówił anonimowo jeden z naszych rozmówców.
Wątpliwości, co do winy oskarżonych po wielu latach wciąż miał ich obrońca, mecenas Zbigniew Dyka: - Często wracam myślami do tej sprawy, bo choć robiłem wszystko, nie udało mi się ocalić dwóch głów. I żałuję, że sądowi nie udało się wyjaśnić wielu wątpliwości - mówił kilka lat temu mecenas Dyka z Krakowa. - Ten proces, co by o nie mówić, nie był uczciwy, bo pozbawiono świadków ich świętego prawa do swobodnego składania zeznań.

W 1992 roku Dyka, już jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny wystąpił do Sądu Najwyższego o rewizję nadzwyczajną wyroku w "sprawie połanieckiej". W sprawę rodziny skazanych angażowały też Episkopat Polski. To też nie pomogło. W lutym 1993 roku Sąd Najwyższy odrzucił wniosek o rewizję, jako "oczywiście bezzasadny".

Kilka miesięcy później o ministrze zrobiło się głośno, gdy spóźnił się na głosowanie w sprawie wotum nieufności dla premier Hanny Suchockiej. Jej rząd przepadł większością głosów.

Straceni za niewinność

Gdy osiem lat temu będąc w Zrębinie wszedłem na podwórze rodziny Sojdów, poczułem się dziwnie. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. Z okazałego, ładnie tynkowanego domu wyszedł około 60-letni mężczyzna. To Stanisław Kulpiński. - Nie chcę o tym rozmawiać. Dziennikarze wysłuchają, przytakną, a potem napiszą te bzdury, które są w aktach. Ja za niewinność siedziałem w więzieniu jedenaście i pół roku - stwierdził zięć "króla" Zrębina. - A szwagier Socha siedział trzy lata dłużej. Teraz w Krakowie mieszka.

Nawet się nie zdziwiłem, że próbował mnie odprawić z kwitkiem. Dotychczas nie rozmawiał z żadnym dziennikarzem. Nagle otworzyły się drzwi wejściowe do domu i wyjrzała przez nie kobieta. Gdy dowiedziała się, o co chodzi, ku mojemu zaskoczeniu zaprosiła do środka. Tam, przy stole w kuchni siedziała żona Jana Sojdy, żona Józefa Adasia, Kulpińska i Kulpińskich córka z dzieckiem.

- Mój Boże, chłopy zostały stracone za niewinność. Mojego powiesili za to, że w wigilię spał ze mną pod pierzyną - mówiła prawie płacząc Sojdowa.

Dziadziuś był w domu

Następne dwadzieścia minut to były przeplatające się monologi. Najwięcej głosu zabiera Anna Kulpińska, która w czasie wigilii 1976 roku miała niespełna rok. Przebieg zdarzeń zna z opowiadań rodziny. A może powiedzieli jej to, w co sami chcieliby wierzyć? - Dziadziuś i tatuś tego nie zrobili. Dziadziuś był w domu, nie był w żadnym Połańcu, mną się opiekował. A tatuś był z mamusią w kościele - mówiła wnuczka Sojdy.

Podobnie twierdziły pozostałe kobiety. Mówiły o dramacie ich rodzin, o dzieciach wychowywanych bez ojców, o nieprzespanych nocach, niesprawiedliwości sądu, milicjantach i prokuratorach biciem zmuszających świadków do zeznań.

- Napisz pan, panie drogi, że niewinnych ludzi skazali na śmierć - mówiła Adasiowa. - Czy gdyby to wszystko była prawda, to mieszkalibyśmy w Zrębinie? Z ludźmi się odzywamy, bo wiedzą, że nasze chłopy niewinne były. Niech pan ich zapyta.

Podały nazwiska, adresy. To świadkowie, którzy trafili do aresztu za fałszywe zeznania w sądzie. - Oni właśnie w sądzie prawdę mówili, a wcześniej zeznawali tak, jak im kazali śledczy - zapewniała Kulpińska.

Słuchając siedziałem przy stole naprzeciw Kulpińskiego. Patrzyłem w oczy człowiekowi, który w ocenie wielu osób powinien skończyć życie w celi śmierci. Po głowie kołatała się myśl: a może jest niewinny? Bo czy można tak dobrze kłamać patrząc komuś prosto w oczy?

Czas się zatrzymał

"Sprawa połaniecka" wciąż kryje sporo tajemnic, odpowiedzi na większość z nich już nie uda się znaleźć. A minęło prawie 40 lat. Dlaczego nowy i nie zniszczony autobus san przeznaczono na kasację już dwa tygodnie po "wypadku"? Dlaczego pierwszą sekcję zwłok wykonał lekarz bez uprawnień? Dlaczego milicja dopuściła się kilku innych zaniedbań? Czy zbadano wszelkie wątki, jakie pojawiły się przy okazji sprawy głównej?

Wyjeżdżając ze Zrębina nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wtedy, tamtej wigilijnej nocy zatrzymał się tutaj czas. Jakby ludzie wciąż się bali, że nagle zobaczą "króla "Zrębina".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie