Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sebastian Marczewski z 3 Batalionu Inżynieryjnego w Nisku o wojsku - swojej wielkiej pasji

Zdzisław Surowaniec [email protected]
Młodszy chorąży Sebastian Marczewski na misji w Afganistanie. W wysokich górach czuł się bardzo dobrze, bo nabrał doświadczenia w wysokogórskich wspinaczkach, kiedy zdobywał szczyty zimową porą, żeby było trudniej.
Młodszy chorąży Sebastian Marczewski na misji w Afganistanie. W wysokich górach czuł się bardzo dobrze, bo nabrał doświadczenia w wysokogórskich wspinaczkach, kiedy zdobywał szczyty zimową porą, żeby było trudniej. archiwum
Młodszy chorąży Sebastian Marczewski z 3 Batalionu Inżynieryjnego w Nisku to wysoki, przystojny, młody żołnierz. Trudno uwierzyć, ale ma status weterana - poszkodowanego.

Najbiedniejszy kraj na świecie

Sebastian ma status weterana - poszkodowanego, choć po nim nie widać kalectwa, to jednak uraz kręgosłupa jest bolesny i każdy dzień zaczyna od spożywania
Sebastian ma status weterana - poszkodowanego, choć po nim nie widać kalectwa, to jednak uraz kręgosłupa jest bolesny i każdy dzień zaczyna od spożywania leków przeciwbólowych. Ale kocha żołnierkę.
Zdzisław Surowaniec

Sebastian ma status weterana - poszkodowanego, choć po nim nie widać kalectwa, to jednak uraz kręgosłupa jest bolesny i każdy dzień zaczyna od spożywania leków przeciwbólowych. Ale kocha żołnierkę.

(fot. Zdzisław Surowaniec)

Najbiedniejszy kraj na świecie

Afganistan jest wysokogórskim krajem nieposiadającym dostępu do morza, położonym w środkowej i południowo-zachodniej Azji. Ponad 4/5 powierzchni zajmują góry. Należy do najsłabiej rozwiniętych gospodarczo państw świata. Liczba mieszkańców w 2012 wynosiła 33,4 mln. W 1994 roku w Afganistanie pojawili się talibowie, czyli wspierani przez Pakistan fundamentalistyczni, islamscy studenci, przeważnie narodowości pasztuńskiej, którzy bardzo szybko stali się znaczącą siłą.

Został ranny w Afganistanie, gdzie kręgosłup pogruchotała mu eksplozja miny podłożonej przez talibów. Cudem nie doznał urazu rdzenia. Nie dał się wywieźć do luksusowego szpitala na żołnierzy natowskich w Niemczech. Do końca zmiany pozostał w Afganistanie.
- Od kiedy pamiętam, od szkoły podstawowej, wszystko co było związane z wojskiem zawsze mnie ciekawiło. To był mój konik od najmłodszych lat - przyznaje Sebastian.

Na chorążego

Urodził się w Stalowej Woli, choć korzenie rodziców od strony mamy sięgają Suwałk, po drugiej stronie Polski. W Stalowej Woli ukończył Szkołę Podstawową nr 3, potem była zawodowa szkoła gastronomiczna i Liceum Ogólnokształcące przy ulicy Staszica. No i wreszcie Szkoła Chorążych Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu o profilu chemicznym i potem służba zawodowa w jednostce wojskowej.

- Zawsze interesowała mnie nauka, a konkretnie chemia. W tym kierunku poszedłem, aczkolwiek chciałem dostać się do wojsk desantowych, co się niestety nie udało - przyznaje. Ale miał wiele pasji, które są bliskie ekstremalnym formacjom wojskowym. Jeszcze jako kawaler, a potem już po ożenku chodził w góry. I to nie były jakieś spacerki po górkach. - Trzeba sobie w życiu stawiać jakieś nowe cele. Ja po wszystkich przebytych kursach, poświęciłem się wspinaczce. To były wyprawy solo. Wspinałem się samotnie na najwyższe góry i zawsze zimą - opowiada.

Korona Świata

Udało mu się zdobyć połowę Korony Świata, bo zanim został ranny, uprawiał alpinizm wysokogórski. Dwukrotnie wszedł samotnie zimą na Mont Blanc we Francji zwany Dachem Europy, zdobył Kilimandżaro w Tanzanii i najwyższy szczyt Kaukazu - Elbrus. Także najwyższy szczyt środkowej Europy, czyli Gerlach i Mount Kenya w Kenii, które nie są zaliczane do Korony Ziemi. - Zawsze mnie pociągało ryzyko, ono zawsze przewijało się w moim życiu. Często szukałem takiej ekstremy w swoim życiu. Zawsze chciałem robić coś na sto procent albo nie brać się za to. Kiedy mam coś robić, to robię to na maksa. Tak jest ze wspinaczką. Wspinaczka samotna jest sportem bardzo ekstremalnym. Wiąże się z długim przebywaniem w odosobnieniu, co potęguje obciążenie psychiczne. Wysoko na lodowcach są trudne warunki atmosferyczne. I to wszystko składa się na to, że dotarcie na szczyt daje wspanialsze uczucie niż wejście z ekipą. Tutaj cel uświęca środki i to jest totalna ekstrema - mówi z iskierkami radości w oczach. Kiedy znajomi go pytali, jaki jest sens męczenia się dwa tygodnie pod górę, że to bez sensu, odpowiada znanym stwierdzeniem alpinistów: Po górach się chodzi, bo są. - Nasz papież też się wspinał po górach i nikt go nie pytał po co tam idzie - mówi z humorem.

Teraz nurkowanie

Wypadek w Afganistanie wyeliminował Sebastiana z grona alpinistów. Znalazł sobie za to nowe zajęcie - nurkowanie. W tym roku w kwietniu zdaje egzaminy na instruktora nurkowania. - Zostałem nurkiem technicznym. To jest ta namiastka wymarzonej formacji desantowej i chęć przeżycia niezwykłej przygody. Pochodzę z terenów jeziora Hańcza, które jest najgłębszym jeziorem w Polsce. W tym roku w maju, jeśli zdrowie pozwoli, będę pierwszym weteranem poszkodowanym w Wojsku Polskim, który zostanie instruktorem nurkiem i który będzie bił rekord, schodząc na sto jeden metrów - wyznaje.

Samemu można wypuszczać się w góry, ale nie wolno samemu nurkować. Znalazł radość z uczenia ludzi dobrego nurkowania, nurkowania technicznego. Nurkowanie techniczne wiąże się z posiadaniem odpowiedniego sprzętu, określonych umiejętności, dobrej kondycji fizycznej i odpowiedniego doświadczenia, pozwalającego nurkować głębiej niż 40 metrów. Po nurkowaniu rekreacyjnym dla rozrywki, nurkowanie techniczne to drugi stopień zaawansowania, to nurkowanie pod lodem, na dużej głębokości, ze zmianą gazów.

Bez zieleni

Ale wracamy do Afganistanu. Po co chciał jechać do Afganistanu, gdzie nie ma odrobiny zieleni? - Ale są góry - uśmiecha się. I dodaje: - Zawsze uważałem, że prawdziwy żołnierz powinien się sprawdzić w boju. Nie siedząc gdzieś tam bezpiecznie, tylko na pierwszej linii działania. To jest taka najprawdziwsza, najtwardsza żołnierka. Kocham swoją pracę. Wyjazd do Afganistanu był dla mnie sprawdzeniem się jako żołnierza. Zgłosiłem się w 2009 roku na szóstą zmianę. Powiedziałem, że chcę zostać dowódcą grupy szturmowej, bojowej, czyli takiej grupy, która ma najcięższe działania, zawsze jest na pierwszej linii frontu, wykonuje prawdziwą żołnierkę. Taki był mój cel, sprawdzić siebie tam jako żołnierza w akcji - zwierza się.

Przygotowania trwały ponad pół roku z Podhalańczykami. - Służę w 3 Batalionie Inżynieryjnym. Zawsze tu służyłem, wcześniej w Węgorzewie, teraz w Nisku. I zawsze z dumą noszę logo mojego batalionu. Przygotowania polegały na zgrywaniu różnych ludzi z Polski. Jako dowódca grupy szturmowej musiałem tych dziesięciu, dwunastu ludzi dopasować do siebie. Bo taka grupa musi działać jak dłoń. Mieliśmy na to pół roku, żeby się dopasować. Żebym nie musiał, kiedy przyjdzie akcja, zagrożenie, tłumaczyć, tylko mieliśmy się rozumieć bez słów. Musieliśmy działać jak jedna ręka, jedna dłoń, która jeśli trzeba, zaciska się w pięść. Mieliśmy dużo zajęć z najlepszymi oddziałami specjalnymi, z jednostkami antyterrorystycznymi z całej Polski. Mieliśmy dobrą bazę. W Afganistanie dostaliśmy najlepszy sprzęt, jaki był dostępny. I przede wszystkim mieliśmy dobre wyszkolenie - przyznaje Sebastian.

Daleko w górach

Pierwsze wrażenie po przylocie do Afganistanu? - To poczucie zupełnego odosobnienia. Ponieważ jako pododdział bojowy działaliśmy daleko w górach. To była niewielka baza ukryta głęboko w górach, pięćdziesiąt na pięćdziesiąt metrów, gdzie było dostarczane z powietrza jedzenie, woda i paliwo. Tam, jak człowiek poszedł się załatwić, to musiał to od razu spalić. Jak na wyjazdowym patrolu zabrakło wody, to potrafiliśmy nie pić dzień lub dwa, jak zabrakło jedzenia, nie jeść kilka dni. Jeżeli ktoś za mało zabrał ze sobą prowiantu z bazy i zjadł wszystko wcześniej, to mu brakowało. W bazie byliśmy zaopatrywani przez Amerykanów. Potrafili co do minuty zrzucić prowiant i paliwo na powierzchni stu metrów kwadratowych. To były góry, samolot nie miał gdzie wylądować, dlatego były zrzuty. Kiedy wyjeżdżaliśmy na patrole, trzeba było brać żywności plus trzydzieści procent - wspomina.

Duża odległość od podstawowej bazy oznaczała brak bezpośredniego kontaktu, bo pod swoim dowództwem miał bardzo małą grupę ludzi w górach. - Mieliśmy bardzo ważne zadania, cały wachlarz zadań bojowych, nie tylko rozpoznanie. To były różne zadania, o których nie mogę mówić - snuje opowieść.

Bał się co będzie jutro

Lęk? - Oczywiście, tylko idiota się nie boi. Czasem mnie ludzie pytają "a nie bałeś się?". Oczywiście, że się bałem. Bardzo często, kładąc się spać gdzieś daleko w górach Afganistanu, pytałem sam siebie, czy to jest ostatnia noc w moim życiu. Czy jutro, kiedy będą ciężkie akcje, bardzo często zadawałem sobie pytanie, czy jutro będę żył - opowiada. W Polsce zostawił żonę i dwumiesięcznego synka Adasia. - Poczucie posiadania rodziny dodawało mi jednak energii w chwilach, kiedy było bardzo ciężko, kiedy trzeba było walczyć o życie, wykonywać zadania, strzelać, umieć się zachować, kiedy ktoś do ciebie strzelał - słuchałem tego z zapartym tchem.

Pomagać ludziom

- Myśmy nie pojechali tam opalać się, ani nie przyjechaliśmy jako agresorzy. W tym całym szaleństwie wojny najważniejsze dla nas było pomagać ludziom. Z takim nastawieniem pojechałem tam, ze świadomością, że jedziemy robić dobrą robotę. Nikt nie mówił o zabijaniu, to nie to. Skrót naszej misji ISAF oznaczał International Security Assistance Force - Międzynarodowe Siły Wspierania Bezpieczeństwa. To była kwintesencja działania żołnierzy NATO w Afganistanie. Wiem, że wielu ludziom pomogłem. Mam poczucie, że pomogłem wybudować szkołę, uratowałem jakieś dziecko, uratowałem jakąś rodzinę. To było zaznaczanie naszej obecności w danej strefie działań. Bardzo duże wsparcie było ze strony oddziałów specjalnych wojsk amerykańskich. Była nawet wizyta w naszej bazie dowódcy wojsk amerykańskich. Czterogwiazdkowy generał, fantastyczny człowiek.

Oglądałem go nawet na National Geographic, miałem przyjemność z nim rozmawiać. Amerykanie robili cięższą robotę niż my, mieli większy obszar - przyznaje Sebastian.

Wysokie oceny

- Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy oceniali nas jako Wojsko Polskie bardzo wysoko. W Afganistanie pokazaliśmy wysokie wyszkolenie, jako pododdziały NATO byliśmy na wysokim poziomie. Świadczą o tym odznaczenia, ilość udzielonej pomocy dla ludzi - wylicza.

Każdy jedzie na misję, wierząc, że jemu nic się nie stanie. Jednak także polscy żołnierze ponosili ofiary, ginęli, kilkuset zostało rannych. Sebastian doznał złamania kręgosłupa w dwóch miejscach. Wyleciał w powietrze, podczas jednej z akcji w listopadzie 2009 roku, kiedy eksplodował duży ładunek wybuchowy. - Od tamtej pory wiele się zmieniło - rzuca refleksję Sebastian. Chcieli skierować go na leczenie do Ramstein Air Base - amerykańskiej bazy lotniczej w Niemczech, ale się nie zgodził. Przeszedł intensywną rehabilitację, bez operacji, bo to był cud - nie doszło do przerwania rdzenia kręgosłupa. Wrócił do wojska, leżał jakiś czas, zanim mógł uczestniczyć w zadaniach. - Tacy są po prostu polscy żołnierze, dlatego mamy wysokie notowania i dobrą opinię - uśmiecha się.

Normalni ludzie

Doświadczenie w kontaktach z Afgańczykami ma bardzo pozytywne. - To są normalni ludzie, którzy chcą żyć normalnie. Tam są dzieci, dla których telefon komórkowy jest czymś niesamowitym. Dla nich plecaki, jakie im dawaliśmy, kredki, ołówki, bloki papieru, radio to niesamowita pomoc. Nie mogli uwierzyć, że to bezinteresowna pomoc - stwierdza Sebastian. Porozumiewali się z miejscowymi w języku paszto, znali podstawowe zwroty. - Ja dobrze mówię w języku angielskim, bo dużo miałem kontaktów z Amerykanami - przyznaje Sebastian.

Spokój i cisza

Było coś w Afganistanie, coś go zafrapowało. - To spokój w górach, cisza. Dlatego że ten kraj jest niezepsuty cywilizacją, nowinkami XXI wieku, autostradami, samochodami, samolotami, dzwoniącymi dookoła telefonami, komputerami. Idąc w góry, człowiek cofa się w czasie. Tam jest jeden traktor na dwie wsie. Żyją jakby w XV wieku. Miałem tam o tyle dobrze, że dobrze czułem się fizycznie, bo to były góry, a ja w górach spędziłem pół życia. Dla mnie chodzenie na wysokości trzech tysięcy metrów to był spacer. Afgańczycy utrzymują się z hodowli kóz, a jak wiadomo koza wszystko zje, jakieś suche pędy.

Z hodowli kóz mają mleko i mięso. Byle trawę mielą, mieszają z mlekiem i robią bliny, jedzą mięso pieczone na kamieniu na palenisku. Tam nie ma lekarzy, dlatego afgańskie rodziny dużo zawdzięczają żołnierzom natowskim, bo przynosili do bazy chore dzieci. Afgańczycy są skrajnie biedni, nie mają antybiotyków, jak dziecko dostawało zapalenia płuc, to jak przeżyło bez lekarstw, to dobrze, a jak nie wytrzymało, to umierało - opowiada.

Pamięta szczególnie akcje, kiedy musieli sprawdzić szkołę, która prawdopodobnie była zaminowana przez talibów, a - jak codziennie rano - miała się tam udać gromada dzieci. Była to nocna akcja, na noktowizji, z zachowaniem wszelkich warunków bezpieczeństwa. Na szczęście był to fałszywy alarm. - Podejrzewam, że ktoś chciał nas sprawdzić - domyśla się.

Misja trwała sześć miesięcy. To okres w sam raz. To duże obciążenie psychiczne i fizyczne. Gry wrócił do Polski, kiedy wysiadł na lotnisku w Jesionce pod Rzeszowem, poczuł spokój. - Nic, nie ma zagrożenia, nie trzeba jechać na patrol. Totalny luz. Ale to też był stres, który odchodzi stopniowo. Na takie misje muszą wyjeżdżać żołnierze dojrzali, żeby sobie radzić ze stresami - uważa. Na szczęście jest centrum weterana w Warszawie i w Lądku-Zdroju, gdzie można dostać pomoc i wsparcie.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Ofiary na misji

W czasie trwającej dziesięć lat i zakończonej w ubiegłym roku misji w Afganistanie zginęło 43 Polaków, a 860 zostało poszkodowanych. Przez misję afgańską przeszło ok. 25 tysięcy żołnierzy. Uczestniczyły w niej niemal wszystkie brygady wojsk lądowych. Misja dała im możliwość sprawdzenia się w sytuacji realnego zagrożenia, czego nigdy nie przećwiczyliby na poligonach czy w koszarach. Z badań przeprowadzonych przez Wojskowe Biuro Badań Społecznych wynika, że 90 procent ankietowanych żołnierzy przyznało, że w Afganistanie byli narażeni na ostrzał artyleryjski, 83 procent twierdziło, że doświadczyło bezpośredniego zagrożenia życia. Ponad połowa musiała użyć broni (64 procent), a 54 procent strzelała do ludzi. W czasie misji poprawiła się ich umiejętność radzenia sobie ze stresem w trudnych sytuacjach (84 procent) czy zdolność zachowania zimnej krwi (82 procent. Misja afgańska była dla naszego wojska modernizacyjnym skokiem - podkreślają żołnierze. Sprzęt przeszedł test w warunkach wojny. Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych jako przykład podaje, że diametralnie zmieniło się wyposażenie indywidualne żołnierza. Wojskowi dostali np. nowe urządzenia optyczne, celowniki, gogle, lornetki, hełmy, kamizelki ochronne oraz karabiny. Po raz pierwszy zostały też wykorzystane przez Polaków drony.

Warto było

Czy warto było jechać do Afganistanu? Sebastian odpowiada bez namysłu: - Warto było, oczywiście że warto. Moim zdaniem na sto pięćdziesiąt procent warto. Po to jest wojsko, żeby pomagać ludziom. Chciałbym wróci do Afganistanu, pojechałbym jeszcze raz jako żołnierz. Niestety stan zdrowia nie pozwala. Źle nie jest, ale mogłoby być lepiej. Codziennie rano muszę brać leki przeciwbólowe i rozkurczowe.

- Wojsko ma być pięścią, ale najważniejsza jest głowa - taką radę daje Sebastian młodym, którzy chcieliby został żołnierzami. Muszą znać podstawy informatyki, języki obce. - Żołnierz współczesnego pola walki nie biega beznadziejnie z karabinem, dziś musi posługiwać się nowoczesnym sprzętem, jest wspomagany przez drony, sprzęt optyczny - wylicza. Ale dodaje, że podstawą jest także umiłowanie ojczyzny i patriotyzm. Tego uczy pięcioletniego synka, który przy hymnie ściąga czapkę z głowy i wie, że marszałek Józef Piłsudski był jednym z największych żołnierzy i Polaków, bo dobrze się uczył.

Dwa tysiące brzuszków

Młodszy chorąży Sebastian przyznaje, że jako dowódca plutonu potrafił zrobić dwa tysiące brzuszków, przebiec trzy kilometry w czasie 10,58 minuty. - Wymagałem od innych tyle, ile sam potrafiłem - stwierdza. Dziś z bólem kręgosłupa, ale z radością wstaje do pracy. Jest technikiem w kompanii logistycznej, zajmuje się sprzętem, żeby zawsze był sprawny, zawsze gotowy do wyjazdu. - Dlatego dobrze mi się pracuje, bo mam superprzełożonych. Nie sztuką jest być dobrym, gdy wszystko jest dobrze, tylko gdy coś poszło nie tak. Mój dowódca zawsze służy mi pomocą, dostałem ryngraf za zasługi. Nigdy z niczym nie mam w pracy problemu - wyznaje.

Warto być żołnierzem

- Najważniejsze w życiu jest, aby robić to co się kocha, dlatego warto być żołnierzem i służyć ojczyźnie - stwierdza Sebastian, który osiągnął wiele górskich szczytów, a teraz daje nura w głębiny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie