Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Zieliński, legendarny piłkarz "Stalówki": Moja próba odejścia z klubu mogła się źle skończyć [ZDJĘCIA]

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Marek Zieliński z dużym sentymentem wspomina czasy swojej gry dla Stali.
Marek Zieliński z dużym sentymentem wspomina czasy swojej gry dla Stali. Bartosz Michalak
O niecodziennym przebiegu transferu do Stali, przyjaźni ze świętej pamięci Henrykiem Wietechą, stalowowolskim trójkącie bermudzkim, grze we Francji, a także ciężkiej pracy w Stanach Zjednoczonych - między innymi na te tematy porozmawialiśmy z pochodzącym z Białej Piskiej (woj. warmińsko-mazurskie) wieloletnim piłkarzem Stali Stalowa Wola, Markiem Zielińskim.
Barwy „Stalówki” Marek Zieliński reprezentował przez siedemnaście lat.
Barwy „Stalówki” Marek Zieliński reprezentował przez siedemnaście lat.

Barwy "Stalówki" Marek Zieliński reprezentował przez siedemnaście lat.

Tego typu pytania zazwyczaj są nudne i banalne, ale w pana przypadku jest inaczej. Jak młody chłopak, mieszkający na północy Polski, trafił do Stalowej Woli?

Nawet bardzo młody, bo miałem wówczas jakieś piętnaście lat. Transfer po części zawdzięczam Heniowi Wietesze, który był ode mnie starszy o osiem lat i do Stalowej Woli trafił kilka sezonów wcześniej. On też pochodził z moich rodzinnych okolic. Najpierw powędrował jednak do Legii Warszawa, potem do Radomiaka Radom i następnie do "Stalówki". Podobno stalowowolscy działacze szukali młodego, zdolnego chłopaka. To Heniek polecił im mnie, bo na bieżąco słyszał od rodziców i naszych wspólnych znajomych, że ten Zieliński gra coraz lepiej (uśmiech). Zresztą przyjechał on nawet z sekretarzem Głowackim do mojego rodzinnego domu, żeby dogadać szczegóły. Oczywiście wszelkie koszty utrzymania mnie w nowym mieście pokrywał klub.

Pan był tak dobry, czy czasy były tak fajne? Wyobraża sobie pan, żeby dzisiaj ktoś ze Stalowej Woli pojechał na drugi koniec Polski, aby namawiać rodziców piętnastolatka na transfer do Stali?

Beztalenciem nie byłem (uśmiech). Szczególnie, że zaraz po transferze do Stali, otrzymałem powołanie do reprezentacji Polski do lat osiemnastu. W sumie zagrałem w dziesięciu oficjalnych spotkaniach, zaliczyłem kilka zgrupowań, na których trzymałem się z chłopakami z Wisły Kraków: Andrzejem Iwanem i Michałem Wróblem, a także bramkarzem Markiem Szczechem z Pogoni Szczecin. Regularnie występowałem też w dawnej reprezentacji województwa rzeszowskiego. Do Stali przeszedłem w 1973 roku. Wiadomo, że miasto, przede wszystkim dzięki Hucie, bardzo dobrze prosperowało. Przekładało się to na klub i jego poszczególne sekcje, ale, co ważne, również na nastroje wśród mieszkańców. Ludzie mieli pracę, pieniądze i szczerze identyfikowali się z drużynami pięściarzy, piłkarzy, koszykarzy czy siatkarzy, co najlepiej pokazywała wysoka frekwencja na stadionie i hali sportowej.

Moim pierwszym trenerem w klubie był Karol Siekierski. "Siekiera" potrafił "docisnąć" młokosa. Innym priorytetem było dla mnie zdobycie zawodu, dlatego poszedłem do technikum "pod basenem". Byłem gówniarzem, ale tylko biorąc pod uwagę wiek, a nie zaradność czy mentalność. Do domu przyjeżdżałem zaledwie dwa razy w roku. Na Boże Narodzenie i dwutygodniowe letnie wakacje. Ojciec raz do mnie przyjechał do Stalowej Woli na wywiadówkę. Coraz lepiej wychodziło mi pisanie listów, których w każdym miesiącu kilka "produkowałem". Zawsze mogłem liczyć na Heńka Wietechę, który był takim moim życiowym przewodnikiem. Co ciekawe nie tylko podczas pobytu w Stalowej Woli, ale też we Francji i w Stanach Zjednoczonych. Najpiękniejszą bramkę, jaką udało mi się zdobyć w życiu, po części też zawdzięczam Heniowi (uśmiech).

Zamieniam się w słuch.

Graliśmy u siebie z Polonią Warszawa. Tak się złożyło, że miałem w ten dzień imieniny. Kiedy arbiter podyktował dla nas rzut wolny na trzydziestym metrze przed bramką "Czarnych Koszul", Heniek podszedł do mnie i powiedział: "Spróbuj tego swojego "zewnętrzniaka", to będziemy mieć, co świętować po meczu". Wyszedł mi strzał życia, mecz wygraliśmy 1:0, a potem faktycznie było ciekawie. Pamiętaj, że Wietecha jako kapitan Stali, rzadko kiedy dopuszczał kogokolwiek do wykonywania stałych fragmentów gry.

Przed rozmową z panem słyszałem właśnie o pana niezwykłej zdolności do uderzeń piłki zewnętrzną częścią stopy. W tamtych czasach to był ewenement.

Dużo ludzi dziwiło się, jak to możliwe, że tak wykręcam stopę i nadaję piłce rotacji. Wiesz, jak wyćwiczyłem ten element gry? Miałem naderwane więzadła w lewym kolanie. Czekało mnie kilka tygodni przerwy od piłki, a następnie bardzo stopniowy powrót do treningów. Po wykonaniu rozpisanych ćwiczeń na siłowni, brałem piłkę na boisko żużlowe. Tam był taki wysoki murek z drewnianych desek, który niemiłosiernie obijałem.

Niewykluczone, że jest on do dzisiaj na stadionie…

Byłem obunożnym piłkarzem, ale wówczas mogłem wzmacniać uderzenie tylko zdrową prawą nogą. Kilka razy udało mi się "zakręcić" piłkę "zewnętrzniakiem" i tak dostałem hopla na punkcie uderzania w ten sposób. Na ludziach robiło ono wrażenie, bo niektórzy podejrzewali mnie o jakieś schorzenie, a dla mnie takie ułożenie stopy stało się z czasem wręcz naturalne.

Długo się pan aklimatyzował w Stalowej Woli?

W wieku siedemnastu lat byłem już podstawowym piłkarzem pierwszej drużyny Stali. Z powodu dużej ilości kontuzji, trener Jerzy Kopa powołał mnie do kadry pierwszego zespołu i natychmiast rzucił na głęboką wodę, wstawiając do pierwszego składu. Pewnie pokonaliśmy u siebie 2:0 Igloopol Dębica, a ja na dobre wywalczyłem sobie "plac". Tym samym dość szybko dowiedziałem się od starszych kolegów o istnieniu stalowowolskiego trójkąta bermudzkiego (uśmiech).

To znaczy?

W jego skład wchodziły trzy stalowowolskie restauracje: dawna "Stalowianka", "Hutnik", w którym teraz siedzimy, i "Arkadia". Jak dziewczyna nie wiedziała, gdzie podziewa się jej chłopak po meczu, to mogła być pewna, że "zaginął" w trójkącie bermudzkim (uśmiech).

Początkowo większość piłkarzy Stali było dla mnie "panami". Pan Józek Leś, pan Krystian Muskała, pan Kaziu Goleń, pan Zdzisław Żelichowski, pan Jerzy Dowbecki - byłem od nich kilkanaście lat młodszy. Dla mnie kolegami mogli być Zbyszek Hnatio czy Heniu Wietecha, którego znałem od dziecka. Mimo to na imprezy chodziliśmy wspólnie. Nie było podziałów.

A jak to było z pana niedoszłym transferem do Stali Mielec?

Jako 22-latek byłem już ogranym ligowcem. Dostrzegli to mieleccy działacze, którzy postanowili mnie odwiedzić w Stalowej Woli. Mieszkałem wówczas w "Metalowcu". Wróciłem po treningu do hotelu, szykowałem sobie coś na kolację i nagle ktoś zapukał do drzwi. Otwieram, a tu stoją: Domarski, Lato, Gąsior i prezes Stali Mielec. Przedstawili się, choć tak naprawdę nie musieli, bo Stal Mielec z powodzeniem grała wtedy w pierwszej lidze i doskonale znałem sylwetki jej najlepszych piłkarzy. Powiedzieli, żebym stawił się na zajęciach w Mielcu. Miałem się o nic nie martwić. Po prostu spakować się i wyjechać ze Stalowej Woli.

Kusząca propozycja.

Nie do końca. Na drugi dzień dostałem wezwanie do klubu na rozmowę z prezesem Nowakiem. "Chcesz skończyć jak Jasiu Baran?" - spytał mnie wprost. Janusz, po tym jak zdecydował się "postawić" działaczom i przenieść do Łódzkiego Klubu Sportowego, wylądował w… wojsku. I to w karnej jednostce w Orzyszu! Jasiu ostatecznie został znanym piłkarzem Legii Warszawa, ale przez ponad rok czasu musiał swoje odcierpieć. Pamiętając widok jego opuchniętych stóp oraz nóg, kiedy na przepustce wracał do miasta, ochota na transfer do Mielca przeszła mi momentalnie.

W stalowowolskim klubie działał pułkownik Brzeziński. Nawet jak dostałeś wezwanie do wojska, to on mógł sprawić, że stawało się ono niezobowiązujące. Ale z drugiej strony, miał też władzę, żeby kogoś wysłać w kamasze. Działacze z Mielca nie byli w stanie skusić pieniędzmi stalowowolskich prezesów, bo, mówiąc delikatnie, pieniędzy w naszym klubie nie brakowało. Byłem trochę podjudzany przez mielczan, którzy podkreślali, że w Stalowej Woli tylko mnie tak straszą i nie mają prawa mnie zatrzymywać. Miałem ogromną chęć gry w pierwszej lidze, ale w tamtym czasie wziąłem już ślub. W drodze na świat był mój syn Michał i po prostu bałem się takiego ryzyka.

Piłkarzem Stali Stalowa Wola był pan do 1989 roku. Jak wyglądało pana odejście z klubu?

To był chyba mój najcięższy okres podczas tych siedemnastu lat gry dla Stali. Złapałem ciężką kontuzję ścięgien Achillesa. Jeździłem po całej Polsce, szukając dla siebie ratunku, ale mijały kolejne tygodnie, miesiące, a ja wciąż mogłem tylko pomarzyć o powrocie na boisko. Miałem już dwójkę dzieci i poważnie zacząłem się zastanawiać, co dalej? Przecież nawet chcąc pracować fizycznie w Hucie, człowiek musi być sprawny fizycznie. Po raz kolejny na dobre wyszła mi przyjaźń z Heniem Wietechą.

Dlaczego?

Heniek wyjechał już wcześniej grać do Francji. Konkretnie do trzecioligowego FC Croswald. Zrobił tam bardzo dobre wrażenie, więc po jakimś czasie Francuzi odezwali się do Stali w sprawie transferu kolejnych zawodników. Działacze zaproponowali mnie, ale zastrzegli, że mam poważną kontuzję. Francuscy przedstawiciele nic sobie nie robili z tego faktu, twierdząc że mają u siebie specjalistę, który każdego postawi na nogi. Po rozmowach z żoną wyjechałem zagranicę. W sumie na dwa i pół roku. Po trzech miesiącach i systematycznych zabiegach magnetycznych, mogłem normalnie trenować i grać! To nie była "amatorka", bo my normalnie byliśmy zarejestrowani we francuskiej federacji. Początkowo problemy miałem tylko z nauką języka francuskiego, ale po kilku miesiącach było już znacznie lepiej. W drugim sezonie gry, byliśmy blisko awansu do Ligue 2, ale pod koniec sezonu działacze trochę "wymiękli", bo nie czuli się gotowi organizacyjnie podołać takiemu przeskokowi i w ostatnich kolejkach kazali trenerowi grać młodzieżą…

Skoro było tak dobrze, to dlaczego wrócił pan do Polski?

Po rozmowach z prezesem, który zaproponował mi pracę w jego firmie po zakończeniu kariery, byłem nawet skłonny ściągnąć do Francji swoją rodziną i tam zostać. Kategorycznie przeciwna była temu moja żona, która chciała abyśmy takie normalne życie wiedli tutaj, w kraju. Podziękowałem za wszystko Francuzom i wróciłem do Polski.

Po to, żeby po kilku miesiącach wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Trafił pan z deszczu pod rynnę…

Dokładnie. W Ameryce poznałem, co to jest ciężka praca. Wyjechałem do pracy przy konserwacji ogromnych tanków. Nie miałem innego wyjścia, bo w Stalowej Woli ciągle nie mogłem znaleźć sobie zajęcia. Po kilku dniach pobytu za Oceanem chciałem wracać do kraju. Mimo, że miałem tam dwóch szwagrów, przyjaciela Henia Wietechą, a także Janusza Weselaka i Wieśka Pędlowskiego, który dołączył do nas nieco później, nie radziłem sobie z aklimatyzacją. Praca była bardzo ciężka, na wysokościach, a więc niebezpieczna, o czym niestety przekonał się mój przyjaciel. Świadczy o tym również fakt, że nie wykonywał jej żaden Amerykanin, a praktycznie sami Polacy. Od starszego stażem pracownika jak usłyszałeś zwrot: "dawaj na górę", to nie było zmiłuj. Pracowaliśmy nawet po kilkanaście godzin dziennie. Pamiętam jak pewnego wieczoru siedziałem w pokoju z Heniem i powiedziałem: "Nie dam rady, wracam". - Nie pękaj, wszystko się ułoży i "ustawimy" nasze rodziny na całe życie - odrzekł jak zwykle pewny siebie.

Każdy kolejny dzień wyglądał tak samo: praca, jedzenie, sen. Jedyne, co dodawało mi energii, to wypłacane "tygodniówki" w zielonej walucie. Potem odskocznią od szarości dnia codziennego stała się też amatorska gra w Wiśle Garfield. Początki w Stanach były jednak koszmarne i świetnie pamiętam tamten okres do dzisiaj. Nie mam zamiaru ukrywać, że podczas pierwszych tygodni w Stanach Zjednoczonych, nie stroniłem od alkoholu. Po części pozwalał mi on zdystansować się od kłopotów. Z jednej strony chciałem wracać do Polski, ale z drugiej czułem na sobie presję. W końcu byłem już dojrzałem facetem, z dwójką dzieci na utrzymaniu. Zapłaciłem solidne pieniądze za bilet lotniczy. Nie mogłem zachować się jak gówniarz i uśmiechniętym wrócić do Polski. Ja nawet wstydziłem się przyznać rodzinie, że było mi źle. Poza tym w głowie wciąż miałem niefortunny wyjazd z Francji…

Ostatecznie pana powrót do Polski okazał się jednak bardzo udany.

Dopiero po dwóch latach zdecydowałem się na powrót. Swoje zarobiłem, dzieci spokojnie mogły iść na studia. Po powrocie do kraju momentalnie odezwali się do mnie przedstawiciele Unii Nowa Sarzyna, którzy zaoferowali mi etat w zakładach chemicznych i grę w trzeciej lidze. Do "czterdziestki" brakowało raptem kilku lat, ale po pracy w Stanach Zjednoczonych, miałem wewnętrzne przeświadczenie, że dam radę pracować wszędzie. Również na boisku w podeszłym wieku. Razem z kolegami z drużyny pracowaliśmy od siódmej do trzynastej, a następnie do piętnastej lub szesnastej mieliśmy trening. W Unii zetknąłem się między innymi z silną reprezentacją Tarnobrzega: Tomkiem Ziarkiem, Stasiem Kuczkiem czy Mariuszem Filipem. W Nowej Sarzynie pracuję zresztą do dziś. Konkretnie w Zakładzie Usług Energetycznych "WOD-REM". Cieszę się w tej miejscowości dużym szacunkiem wśród mieszkańców, co jest cholernie miłe.

Kończąc. Jaką historię z okresu gry dla Stali wspomina pan najczęściej?

Trenerem "Stalówki" został legendarny piłkarz Górnika Zabrze, Hubert Skowronek. Dotarły do niego słuchy, że kilku z jego podopiecznych wieczorem poprzedniego dnia solidnie balowało na mieście. Byłem w tej grupce. Boże, jaki on dał nam wycisk na porannym treningu. Wszyscy wymiotowaliśmy jak koty. Stasiu Jakubowski powiedział, że on tak dalej nie może i poszedł pracować do Huty. Z dnia na dzień podjął decyzję, że nie nadaje się do wyczynowego sportu! Myślę, że o wielu innych tego typu historiach dobrze by ci się rozmawiało z moją żoną Anną. Jestem już dojrzałym facetem i nie wypada mi publicznie mówić o takich rzeczach. Od razu jednak zaznaczam, że "dziadku" pozwalam do siebie mówić tylko swojej wnuczce (uśmiech).

Marek Zieliński (urodził się w Białej Piskiej w 1958 roku) - wychowanek Zniczu Biała Piska, były młodzieżowy reprezentant Polski oraz dawnego województwa rzeszowskiego. Od 1973 do 1989 roku reprezentował barwy, grającej na zapleczu dawnej I ligi, Stali Stalowa Wola. Początkowo na boisku ustawiany był jako skrzydłowy, a następnie skrajny obrońca. Po dwóch i pół roku gry we francuskim trzecioligowcu FC Croswald, a także amatorskich występach w amerykańskiej Wiśle Garfield, do 40. roku życia reprezentował barwy Unii Nowa Sarzyna. Ma żonę Annę, a także dwoje dzieci: syna Macieja oraz córkę Justynę. Jako dziadek może pochwalić się wnuczką Melanią.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Popisowym zagraniem byłego obrońcy Stali było precyzyjne dośrodkowanie piłki zewnętrzną częścią stopy.
Popisowym zagraniem byłego obrońcy Stali było precyzyjne dośrodkowanie piłki zewnętrzną częścią stopy.

Popisowym zagraniem byłego obrońcy Stali było precyzyjne dośrodkowanie piłki zewnętrzną częścią stopy.

Archiwalne zdjęcie drugoligowego zespołu Stali z lat 80. Marek Zieliński siedzi drugi z lewej.
Archiwalne zdjęcie drugoligowego zespołu Stali z lat 80. Marek Zieliński siedzi drugi z lewej.

Archiwalne zdjęcie drugoligowego zespołu Stali z lat 80. Marek Zieliński siedzi drugi z lewej.

Znani niegdyś piłkarze Stali, od prawej: Marek Zieliński, Henryk Wietecha, Janusz Weselak i Wiesław Pędlowski, jako zawodnicy amerykańskiej Wisły Ga
Znani niegdyś piłkarze Stali, od prawej: Marek Zieliński, Henryk Wietecha, Janusz Weselak i Wiesław Pędlowski, jako zawodnicy amerykańskiej Wisły Garfield.

Znani niegdyś piłkarze Stali, od prawej: Marek Zieliński, Henryk Wietecha, Janusz Weselak i Wiesław Pędlowski, jako zawodnicy amerykańskiej Wisły Garfield.

Marek Zieliński (czwarty z lewej w dolnym rzędzie) w reprezentacji województwa rzeszowskiego.
Marek Zieliński (czwarty z lewej w dolnym rzędzie) w reprezentacji województwa rzeszowskiego.

Marek Zieliński (czwarty z lewej w dolnym rzędzie) w reprezentacji województwa rzeszowskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie