Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Strzelec, legendarny piłkarz Stali Stalowa Wola: Ciągle myślę o powrocie do Polski na stałe

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Były pomocnik Stali od ponad dwudziestu lat mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych.
Były pomocnik Stali od ponad dwudziestu lat mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Bartosz Michalak
O stalowowolskiej "świętej trójcy", konflikcie z trenerem Geszke, nagłym wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, a także… nieumiejętnie wykonywanych wślizgach, które rozbawiały całą drużynę - między innymi na te tematy porozmawialiśmy z Krzysztofem Strzelcem, byłym zawodnikiem "Stalówki", z którą dwukrotnie awansował do dawnej pierwszej ligi.
Krzysztof Strzelec (siedzi trzeci z lewej) był czołowym zawodnikiem Stali, z którą dwukrotnie, w 1987 i 1990 roku, awansował do dawnej pierwszej lig
Krzysztof Strzelec (siedzi trzeci z lewej) był czołowym zawodnikiem Stali, z którą dwukrotnie, w 1987 i 1990 roku, awansował do dawnej pierwszej ligi.

Krzysztof Strzelec (siedzi trzeci z lewej) był czołowym zawodnikiem Stali, z którą dwukrotnie, w 1987 i 1990 roku, awansował do dawnej pierwszej ligi.

Od ponad dwudziestu lat mieszka pan i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Jakkolwiek głupio zabrzmi to pytanie, muszę wiedzieć, jak to się stało, że rozmawiamy w Polsce?
Nigdy nie zapominam o kraju i mieście, w których spędziłem swoje najpiękniejsze momenty w życiu. Mam nadzieję, że na stare lata będzie mi dane wrócić tutaj na stałe. Jak tylko jest możliwość, przylatuję do Polski w okresie zimowym, najczęściej pod koniec stycznia. Wówczas panuje lekki przestój w mojej pracy. Odkąd przyjechałem do Stalowej Woli mieszkam w hotelu "Metalowiec". Powrót do Stanów mam zaplanowany na początek marca.

Co pan robi w Stanach Zjednoczonych?

Pracuję na swoją amerykańską emeryturę (uśmiech). Poważnie. Brakuje mi jeszcze niespełna jedenastu lat pracy, abym mógł tutaj wrócić, a na moje konto były przelewane pieniądze zza Oceanu, w ramach przejścia na wcześniejszą, amerykańską emeryturę z tytułu trzydziestu lat pracy. Ciężko tam zapieprzam. Pewnie słyszałeś o konserwacji tanków paliwowych?

Obiło mi się o uszy.

Praktycznie cały rok jestem w rozjazdach po różnych stanach. Nie odwiedziłem jeszcze tylko Florydy. Śpię razem z brygadą w hotelach. Na szczęście mam stosunkowo łaskawego przełożonego, więc najczęściej pracuję tylko trzy tygodnie pod rząd. Niektóre brygady "robią" nawet po dwa miesiące. Bez dnia wolnego! Ja podczas tych trzech tygodni też nie mam wolnych niedzieli, bądź sobót, ale przynajmniej szybciej mogę liczyć na zmianę otoczenia i dwa lub trzy dni urlopu.

Brzmi groźnie.

W Stanach ludzie tak żyją. Każdy chce jak najwięcej zarabiać. Każdy myśli tylko o tym, co tu i teraz. Po tych dwudziestu latach przywykłem do takiego życia i powiem ci, że nawet już trochę tęsknie za tym szumem, tysiącami ludzi na ulicach Nowego Jorku, w którym spędzam dużo czasu. Nie zmienia to faktu, że tęsknota za Polską w trakcie roku jest zdecydowanie większa.

Zanim zacząłem pracę na tankach, przez dziesięć lat ciąłem drzewa. Bywało niebezpiecznie, ponieważ bardzo często zdarzało mi się pracować w pobliżu linii wysokiego napięcia. Czasami trzeba było się nieźle nakombinować, żeby umiejętnie ściąć wielki konar, aby ten nie pozrywał linii, które wówczas mogłyby nawet zabić człowieka…

Jak to się w ogóle stało, że tak szybko wyjechał pan z Polski? Miał pan dopiero 29 lat.

Moja mama po kryjomu zgłosiła mnie do loterii wizowej o "Zieloną Kartę". Wówczas byłem już piłkarzem Karpat Krosno, z którymi awansowałem do dawnej drugiej ligi. Możesz mi nie wierzyć, ale los chciał, że "Green Card" trafiła właśnie w moje ręce. Przyszłość Karpat była niepewna, dlatego postanowiłem razem z żoną wyjechać z Polski. Moja córka Paulina miała dopiero sześć lat. Tym samym poszła do amerykańskiej szkoły, zresztą do dzisiaj mieszka w Ameryce.

W Stanach poznałem Leszka Wronę, byłego świetnego piłkarza Legii Warszawa i Ruchu Chorzów. To on zaproponował mi grę w profesjonalnym klubie "Wolves" w stanie Connecticut. Po polsku można powiedzieć, że byłem częścią zespołu "Wilków" z Connecticut. Wrona był trenerem tego klubu w latach 1993-95. Nie płacili nam dużo. W Stanach Zjednoczonych piłka nożna nie była jeszcze popularna, jak choćby teraz, gdy miliony ludzi śledzi ligę MLS. Grę łączyłem ze sprzątaniem biur biznesmenów. Przez moment byłem też trenerem… dziewczęcych grup młodzieżowych w szkole mojej córki, która pochwaliła się, że jej tato profesjonalnie grał w piłkę. Niedługo potem jednak wziąłem rozwód z żoną i moje życie kompletnie się pogmatwało. O kulisach tych spraw nie chcę jednak "głośno" mówić.

Co pan robi, jak wraca do Stalowej Woli?

W tym roku na przykład zadbałem o swoje zdrowie. Taki miesięczny urlop, można wykorzystać na seryjne wizyty u stomatologa czy zrobienie sobie różnych badań, aby ze spokojną głową móc wracać do pracy. Spotykam się z siostrą, jestem w stałym kontakcie ze Staszkiem Trawińskim i Januszem Mulawką. Kiedyś mówiono o nas "święta trójca". Obiektywnie mogę stwierdzić, że to ja miałem najmniejszy talent, co potwierdza fakt, że w przeciwieństwie do nich, nigdy nie otrzymałem powołania do juniorskich, bądź młodzieżowych reprezentacji Polski. Znaliśmy się od dziecka. Łączyła nas piłka, ale też nieciekawe dzieciństwa. Ja byłem wychowywany tylko przez mamę, bo ojciec od nas odszedł, jak miałem cztery lata.

W klubie trafiłem na Rudolfa Patkolo, Józefa Lesia i Krystiana Muskałę. Po części każdy z tych trenerów stał się dla mnie drugim ojcem. Zwróć uwagę, że wymieniona przeze mnie trójka, to ludzie niezwykle pogodni, otwarci na problemy innych. Byłem gówniarzem, razem z Mulawką i Trawińskim nie raz odstawiałem "numery", ale gdzieś z tyłu głowy zawsze wiedziałem, że mogę liczyć na pomoc ze strony tych ludzi.

Klub pozwolił mi się wyrwać z biedy. Jako młokos zarabiałem dużo większe pieniądze, niż moja mama, która sumiennie pracowała w rozwadowskiej Spółdzielni Inwalidów "ZRYW". Pamiętam, że pierwszą poważną uzbieraną sumę pieniędzy wydałem w "Peweksie" na… magnetowid. Byłem posiadaczem niezliczonej ilości kaset wideo z filmami sensacyjnymi. Później kupiłem sobie "malucha". Fajne to było życie. Takie beztroskie, aczkolwiek potrafiłem oszczędzać. Byłem nawet trochę sknerą, więc jak dostałem jakieś ciuchy od siostry mojej mamy ze Szwecji, to chodziłem w nich aż do zdarcia, żeby nie wydawać własnych środków na nowe.

Jak wyglądały pana początki w zespole seniorów "Stalówki"?

Oficjalny debiut zaliczyłem jako nastolatek za kadencji trenera Zbigniewa Mygi. Podejmowaliśmy u siebie Resovię Rzeszów. Prawdziwe "wejście smoka" zaliczyłem jednak u trenera Grzegorza Polakowa, który cudem uratował nas przed spadkiem z drugiej ligi! Remisowaliśmy z Włókniarzem Pabianice 1:1. W przerwie miałem się mocno rozgrzewać. Kilka chwil po wejściu na boisku uderzyłem z dystansu nie do obrony. Na kilka minut przed ostatnim gwizdkiem sędziego "poprawił" jeszcze Piotrek Brzeziński i arcyważne zwycięstwo 3:1, stało się faktem. Takich chwil się nie zapomina, podobnie jak wygranego barażu o awans do pierwszej ligi z Górnkiem Knurów, po którym razem z Wojtkiem Nieradką, Krzyśkiem Bzdyrą, Staszkiem Trawińskim, Jasiem Mulawką i Zygmuntem Tworkiem odwiedziliśmy wszystkie knajpy w mieście, kończąc maraton w "Metalowcu" (uśmiech).

Przez większość kibiców kojarzony jest pan z grą w Stali Stalowa Wola. Dlaczego w stosunkowo młodym wieku musiał pan zdecydować się na "przeprowadzkę" do Karpat Krosno?

Może dlatego, że w Stali wychowanków zawsze traktowało się jak frajerów. Popadłem w konflikt z trenerem Marianem Geszke. On nie lubił technicznych zawodników. Był "zakochany" w chłopakach, którzy brali na plecy po trzy opony samochodowe i biegali z nimi jak konie. Zaczęło się od wyjazdu na obóz do Gdyni. Trenowaliśmy na obiektach Bałtyku. Geszke nie spodobało się jak robiłem… pompki. - Co ty odpierda**** Strzelec?! - krzyknął. Nie pozostałem mu dłużny, bo wiedziałem, że był do mnie uprzedzony: "Ulubieńca pan sobie znalazł?" - odpysknąłem. - Będziesz kur** na piechotę do Stalowej Woli wracał, zobaczysz! - wydzierał się przy wszystkich. Byłem gotowy do powrotu na własną rękę na Podkarpacie, ale całą sprawę załagodził jak zwykle trener Krystian Muskała. Najporządniejszy facet jakiego w życiu spotkałem. Nie dlatego, że tolerował wyskoki młodych, bo tego nie robił, ale dlatego, że był i wciąż jest dobrym człowiekiem, z którym można tak normalnie, po ludzku pogadać.

Słyszałem coś o pana wślizgach, które wzbudzały śmiech u innych.

Trener Geszke wymagał od każdego zawodnika maksimum zaangażowania w grę defensywną, o której osobiście nie miałem za bardzo pojęcia. Tym samym, żeby dawał mi spokój w trakcie treningów, ale też ligowych meczów, robiłem kilka spóźnionych wślizgów, żeby pokazać, jaki to ze mnie waleczny lew (śmiech). Jak to wyglądało? Gość z drużyny przeciwnej podawał piłkę do swojego kolegi, a ja w tym momencie robiłem "saneczki", że niby chciałem odebrać futbolówkę.

Było więcej "hitów" z tym szkoleniowcem. Początkowo myślał nawet, że w szyderczy sposób go… naśladuję. A ja po prostu miałem podobny tik nerwowy jak on i czasami w tym samym momencie wzruszałem ramionami. Geszke zawsze wchodził do szatni i sprawdzał, czy przypadkiem ktoś dzień wcześniej nie zabalował. Do Mulawki mówił, że ma oczy wytrzeszczone, jakby się najadł proszku do czyszczenia "Dix" (śmiech). Mietka Ożoga krytykował za spocone dłonie, a mnie się czepiał, że mam takie małe oczy, że nic się nie da po nich "wyczytać".

Jak w końcu skończyła się pana przygoda ze Stalą?

Po drugim awansie do pierwszej ligi, graliśmy na własnym stadionie ze Stalą Mielec. Trener Geszke wymyślił sobie, że zagram na "szpicy", bo na moją nominalną pozycję, czyli ofensywnego pomocnika, ściągnął do klubu Walerego Goszkoderię. Zremisowaliśmy 1:1, ale ja wypadłem bardzo blado. Grałem na dwóch mieleckich stoperów, którzy byli reprezentantami Polski: Adama Fedoruka i Piotra Czachowskiego. Po rozegranych dziewięćdziesięciu minutach spotkania, usłyszałem, że jestem "wolny". Proponowano mi transfer do Francji, a w końcu zabroniono nawet treningów z pierwszym zespołem.

Dlaczego?

Stalowa Wola to małe miasto. Trenerowi ktoś "podkablował", że widział mnie w nocy w pubie. Bez żadnych ekscesów, pięć dni przed meczem, obchodziłem z kolegami swoje urodziny. Na drugi dzień normalnie przyjechałem na stadion na trening, przebrałem się, wyszedłem na boisko i przy wszystkich usłyszałem: "Kolega Strzelec od tego momentu ma zakaz trenowania z pierwszym zespołem". Geszke chciał mnie upokorzyć, bo przecież mógł mi to powiedzieć na osobności przed treningiem.

Duma nie pozwalała mi uczestniczyć w zajęciach rezerw "Stalówki". Po dwóch miesiącach odezwali się do mnie działacze trzecioligowych Karpat Krosno, którzy zaoferowali, uważaj, dużo większe pieniądze, jakie dostawałem w Stalowej Woli. Żebym tylko pomógł im w awansie do drugiej ligi. Codziennie dojeżdżałem do Krosna samochodem. Po wygraniu wszystkich trzynastu spotkań w rundzie wiosennej i awansie, byliśmy później blisko awansu do pierwszej ligi, ale problemy z prawem zaczął mieć główny sponsor.

Podobno jeszcze w czasach gry w Stalowej Woli mocno interesowała się panem Stal Mielec.

Na zaproszenie mieleckich działaczy dostałem nawet zaproszenie na mecz mielczan z IFK Goteborg w ramach Pucharu Intertoto. Zaproponowano mi jednak śmieszny kontrakt i po dwóch godzinach negocjacji, grzecznie sobie podziękowaliśmy. Byłem już po ślubie, miałem dziecko i pieniądze odgrywały ważną rolę w życiu. Zamiast gotowego transferu do pierwszoligowej Stali Mielec, zrobiłem w tym samym sezonie sportowy awans ze "Stalówką" do krajowej elity. Niczego nie żałuję.

Czego można panu życzyć?

Przede wszystkim zdrowia. Jak Bóg pozwoli, to przepracuję jeszcze te jedenaście lat i wrócę tutaj, aby trochę się "pobyczyć" (uśmiech). Mam już kupioną działkę w Pysznicy, chociaż był to chyba trochę pochopny zakup, bo nie przypuszczam, żebym w wieku sześćdziesięciu lat chciał się jeszcze "bawić" w budowę domu. Ale ziemię zawsze można sprzedać, a ewentualnie kupię sobie jakieś przytulne mieszkanko. Marzy mi się chodzenie na stadion Stali i obserwowanie zwykłych, codziennych treningów trampkarzy czy juniorów.

Czytelnicy nie mogą tego usłyszeć, ale pana amerykański akcent jest mocno zauważalny.

To naturalne. Akcent akcentem, ale sam się "złapałem" na tym, że do polskiej mowy wplatam dużą ilość słów z języka angielskiego. Sam słyszysz, że notorycznie używam choćby "no", zamiast "nie". Ostatnio kumplowi powiedziałem, że idę do "gym factory" (kompleks fitness - red.), to kiwnął głową, a po chwili spytał się: "To co tam będziesz kupował?" (uśmiech).

Kończąc. Opowie pan anegdotę, o tym jak były piłkarz Stali Adam Sajdak, pomógł panu na lotnisku w Warszawie?

Młody, skąd ty o takich rzeczach wiesz? Adam to mój serdeczny przyjaciel, bardzo prawy gość. Kiedyś przyszedł mi z pomocą, jak za młodu trochę narozrabiałem na Okęciu. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Opowiem ci dużo ciekawszą anegdotę, jeszcze z czasów gry dla Stali. Historia dokładnie zrelacjonowana przez kolegów siedzących na ławce rezerwowych w tamtym spotkaniu. Graliśmy u siebie mecz ligowy ze Stomilem Olsztyn. Naszym trenerem był bodajże Andrzej Grębosz. Przed rozpoczęciem sezonu ze Śląska Wrocław trafił do nas Mariusz Stelmach. Wraz z rozpoczęciem drugiej części spotkania, trener Grębosz błyskawicznie wysłał Mariusza na rozgrzewkę. Sytuacja była nerwowa, bo któryś z naszych nie mógł kontynuować gry. Po kilku minutach, Mariusz, głośno wołany przez asystentów, zbiegł do boksu i szybko miał wejść na boisko. Trener udzielał mu ostatnich wskazówek, poklepywał po ramieniu, a kibice dodawali otuchy. Mariusz zdjął "dół" od dresu, przygotował sobie "deski" na piszczele. Wszystko było "cacy" do momentu zdjęcia przez niego bluzy dresowej (śmiech). Okazało się, że nie miał on na sobie… meczowej koszulki, którą, jak się okazało, zostawił w szatni. Grębosz kipiał ze złości. - Jak kur** można zapomnieć koszulki - krzyczał. Na boisku zamiast Mariusza Stelmacha pojawił się ktoś inny.

Kto w dawnej szatni Stali odpowiadał za tak zwaną "atmosferę"?

W pamięci utkwił mi szczególnie duet Janusz Weselak i Wiesiek Pędlowski. Duet o tyle specyficzny, że to Weselak humorystycznie ciągle czepiał się o coś Wieśka, co automatycznie "podłapywała" reszta szatni. Obaj byli jednak świetnymi kumplami.

Krzysztof Strzelec (urodził się 25 lipca 1964 roku w Stalowej Woli) - wychowanek stalowowolskiej Stali, z którą jako podstawowy zawodnik wywalczył historyczne, pierwsze dwa awanse do dawnej pierwszej ligi. Na tym poziomie rozgrywkowym rozegrał w sumie 21 meczów, strzelając w nich jednego gola. W klubie z Hutniczej15 jako piłkarz spędził blisko dwadzieścia lat (1973-1991). Następnie reprezentował barwy Karpat Krosno, z którymi awansował do drugiej ligi. Piłkarską karierę kontynuował do 1995 roku, jako piłkarz amerykańskiego zespołu Wolves Connecticut. Ma 26-letnią córkę Paulinę.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Pamiątkowe zdjęcie drużyny Stali po pierwszym awansie do dawnej pierwszej ligi. Krzysztof Strzelec siedzi drugi z lewej.
Pamiątkowe zdjęcie drużyny Stali po pierwszym awansie do dawnej pierwszej ligi. Krzysztof Strzelec siedzi drugi z lewej.

Pamiątkowe zdjęcie drużyny Stali po pierwszym awansie do dawnej pierwszej ligi. Krzysztof Strzelec siedzi drugi z lewej.

Krzysztof Strzelec (siedzi pierwszy z lewej) z sentymentem wspomina czasy gry w Stali Stalowa Wola.
Krzysztof Strzelec (siedzi pierwszy z lewej) z sentymentem wspomina czasy gry w Stali Stalowa Wola.

Krzysztof Strzelec (siedzi pierwszy z lewej) z sentymentem wspomina czasy gry w Stali Stalowa Wola.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie