Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były tenisista stołowy Stali Stalowa Wola Stanisław Starzec opowiedział o swoim wyjątkowym życiu

Bartosz Michalak [email protected]
Stanisław Starzec wraz ze swoją żoną Elżbietą.
Stanisław Starzec wraz ze swoją żoną Elżbietą. archiwum
Będąc pingpongistą Stali Stalowa Wola i wywalczając awanse do drugiej i pierwszej ligi, równocześnie grał w... piłkę nożną. Były tenisista stołowy Stanisław Starzec opowiedział nam o swoim życiu.

Stanisław Starzec

Stanisław Starzec

Urodził się 4 lutego 1938 roku w Rzeszowie. Wieloletni pingpongista Stali Stalowa Wola, z którą w 1957 roku awansował do drugiej ligi, a następnie w 1968 roku do pierwszej. W 1960 roku został indywidualnym wicemistrzem Wojska Polskiego. Przez wiele lat prowadził również treningi z młodymi adeptami tenisa stołowego. Ma żonę Elżbietę, a także dwóch synów: Dariusza i Sławomira i wnuka.

Nietypową pan sobie wybrał profesję sportową w młodości.
Początkowo "łapałem kilka srok za jeden ogon". Nie mogłem się zdecydować na uprawianie jednej dyscypliny sportowej. Oprócz tenisa stołowego i ziemnego, ciągnęło mnie do piłki nożnej, a także… hokeja na lodzie. Tak, w Stalowej Woli kiedyś funkcjonowała sekcja hokeja. Jako junior jeździłem na mecze towarzyskie nawet do Katowic. W szkole gimnastyki uczył mnie profesor Karol Nycz. To był człowiek, który zaszczepił miłość do sportu w setkach młodych ludzi. Jak trzeba było, to samodzielnie wykonał z dykty dwa stoły do tenisa (uśmiech). Tym samym każdy młokos mógł znaleźć coś dla siebie. Mało kto wie, że w szkole na Mickiewicza w Stalowej Woli uczył się Józef Gromek, wielki polski szachista.

Przeczytałem w archiwalnych dokumentach, że urodził się pan w Rzeszowie. Dlaczego przeprowadził się pan do Stalowej Woli?
Mój tato otrzymał pracę w stalowowolskiej szkole przy ulicy Mickiewicza. Obecnie jest to gimnazjum numer 2. Tato pracował jako woźny. Co ciekawe mieszkaliśmy właśnie w tej placówce. W podziemiach dostaliśmy niewielkie, dwupokojowe mieszkanie. Ja tych czasów nie mogę dokładnie pamiętać, ponieważ miałem raptem cztery miesiące. "Ratują" mnie zdjęcia. Był to rok 1938. Kiedy ruszył front wschodni, to razem z mamą wróciliśmy do bezpieczniejszego Rzeszowa. Obecność huty zbrojeniowej w Stalowej Woli powodowała, że miasto było łakomym kąskiem dla wrogów. Z tego też względu narodziny mojej siostry były dość nietypowe…

To znaczy?
Jechaliśmy z mamą odwiedzić tatę w Stalowej Woli. Byłem dzieckiem, a pamiętam do dziś moment, gdy mama poczuła się źle w Rudniku nad Sanem i trzeba było pospieszać kierowcę autobusu, żeby ten jak najszybciej dotarł do Niska. Podjechaliśmy pod sam szpital (uśmiech). Pogoda była typowo jesienna. Wszędzie szaro, na dodatek ciągle siąpił deszcz.

Pierwszy poważny sukces jako pingpongista, osiągnął pan w wieku osiemnastu lat. Czuł się pan lepszy od rówieśników, że tak szybko zaczął dysponować własną gotówką?
A ty wiesz, że po wygranym spotkaniu we Wrocławiu, który zapewnił nam awans do drugiej ligi, faktycznie dostaliśmy finansowe nagrody. Dokładnie to był 1957 rok. Przez lata rozgrywaliśmy mecze w składzie: Kiliański, Szewc, no i ja. Przywitali nas w mieście, jak prawdziwych zwycięzców (uśmiech). Przede wszystkim rówieśnicy zazdrościli mi, że już jako gówniarz mogłem zwiedzić praktycznie całą Polskę. Rywalizując z takimi ekipami, jak: Bałtyk Gdynia, Hutnik Nowa Huta, Dąb Katowice czy Lublinianka Lublin, byłem przyzwyczajony do ciągłych wyjazdów. Niestety nie pamiętam już nazw drużyn z Łodzi, Białegostoku, Poznania czy Warszawy, z którymi także regularnie toczyliśmy boje.

Doszły mnie słuchy, że do wojska miał pan iść do Lublina, ale ostatecznie udało się załatwić pobyt w niżańskiej jednostce.
To była historia! Działacze Stali "położyli" mnie oraz pięściarza Jana Szczepańskiego do stalowowolskiego szpitala (uśmiech). Oczywiście, że nic nam nie dolegało. Szpital miał nas uchronić przed wojskiem. Na mnie "polowała" Lublinianka, która chciała, żebym grał dla niej w tenisa stołowego, a na Janka zakusy miała Legia Warszawa. Ja trafiłem do Niska, a Szczepański, dosłownie w szpitalnej piżamie, pojechał z mundurowymi do Warszawy. To była wielka strata dla bokserskiej sekcji Stali. W wadze lekkiej nie miał on sobie równych. Jako pięściarz Legii sięgnął w 1972 roku po mistrzostwo olimpijskie w Monachium, a rok wcześniej po mistrzostwo Europy w Madrycie.

Pan jako żołnierz niżańskiej jednostki wojskowej, sięgnął po wicemistrzostwo Wojska Polskiego.
W nagrodę dostałem… dwadzieścia dni urlopu. Nie wykorzystałem go, bo wolałem pieniądze za każdy z tych należnych mi wolnych dni, które spędziłem w jednostce. To właśnie w wojsku "nauczyłem się" palić. Ten nałóg od zawsze kosztował sporo pieniędzy, więc żartobliwie można powiedzieć, że swoje wicemistrzostwo Wojska Polskiego "przepaliłem". Do dzisiaj walczę z tym uzależnieniem. Bezskutecznie. W 1996 roku miałem pierwszy zawał. Wróciłem do domu z huty, w której wypiłem kilka "szatanów" i wypaliłem paczkę papierosów. Całe szczęście, że żona była w domu, to szybko wezwała pogotowie…

I nawet taka sytuacja nie oduczyła pana palić?
W szpitalu w Stalowej Woli spędziłem blisko dwa tygodnie. Następnie pojechałem do sanatorium do Nałęczowa. Byłem na dobrej drodze, żeby rzucić to cholerstwo! Wówczas poznałem Bohdana Łazukę… To była barwna znajomość (uśmiech). On jest wielkim fanatykiem sportu. Dyskutowaliśmy o stalowowolskim boksie. Wspominał naszego Lucjana Trelę. Naprawdę czas w jego towarzystwie mijał mi bardzo szybko, z tym, że zamiast się kurować, od nowa zacząłem palić, a do tego jeszcze po kryjomu piliśmy sobie dla towarzystwa "koniaczek". W Nałęczowie była taka restauracja "państwowa". Każdy stolik był oddzielnym krajem. I tak dzień w dzień z Bohdanem "podróżowaliśmy" po świecie. Raz siedzieliśmy przy "Stanach Zjednoczonych", na drugi dzień przy hiszpańskim stoliku.

Powiedział pan wcześniej "pierwszy zawał". To znaczy, że miał pan drugi?
Tak, ale zdecydowanie łagodniejszy. W 2001 roku. W stalowowolskim szpitalu spędziłem raptem kilka dni i co ważne, do żadnego sanatorium już nie pojechałem. Żona jak się dowiedziała o moich przygodach z Bohdanem Łazuką, oznajmiła mi, że to były moje ostatnie takie wczasy. Drugi zawał to konsekwencja nerwów związanych z tenisem stołowym. Jadwiga Jankiewicz (była wyśmienita tenisistka stołowa "Stalówki" - red.) poprosiła mnie o poprowadzenie zajęć z młodzieżą podczas ferii zimowych w Nisku. Była taka sytuacja, że wysłałem rodziców tych dzieci na rozmowę z dyrektorką pewnej szkoły, aby ta nakazała portierowi codzienne otwieranie nam sali gimnastycznej. Planowaliśmy tak zwany obóz dochodzeniowy. Dyrektorka w ogromnych nerwach odprawiła tych rodziców z kwitkiem. Krzyczała, że nie stać jej na tego typu fanaberie. Tak się przejąłem tą sytuacją, że całą noc nie spałem. Po ludzku szkoda było mi tych dzieciaków. Podczas porannej toalety poczułem się źle i wylądowałem w szpitalu.

A jak wylądował pan w Stanach Zjednoczonych? Podobno spędził pan za Oceanem blisko dwa lata.
Prowadziłem drużynę kobiet Igloopolu Piskorowice. To jest miasteczko położone niedaleko Leżajska. Nazwa "Igloopol" nie jest przypadkowa. Dyrektorem tego Kombinatu Rolniczo-Przemysłowego był sekretarz ministerstwa rolnictwa, Edward Brzostwoski. Został on kiedyś zaproszony do Piskorowic na nasz mecz. Gładko pokonaliśmy rywali i wywalczyliśmy awans do drugiej ligi. Brzostowski wraz z kilkoma innymi działaczami uparli się, że odwiozą mnie do Stalowej Woli. Na co dzień jeździłem pociągiem, a tamtym razem wróciłem do miasta jak VIP. W drodze powrotnej atmosfera rozmowy była tak luźna, że w pewnym momencie zacząłem mówić o zaproszeniu, jakie dostałem ze Stanów Zjednoczonych od rodziny mojej siostry. - Jaki masz problem? - usłyszałem z ust Brzostowskiego. - Przyjedź jutro do ambasady do Krakowa i wszystko będzie załatwione - kontynuował. - Ale Stalowa Wola należy do ambasady w Warszawie - przytomnie zwróciłem uwagę. - Co się martwisz - zakończył wątek dyrektor. Na drugi dzień pojechałem do Krakowa i uwierz mi, że wszystko było już załatwione…

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu STALOWOWOLSKIEGO

Co pan robił w Stanach Zjednoczonych?
Remonty mieszkań i domów. Brałem też udział w różnych turniejach tenisa stołowego. W Ameryce "stuknęła" mi "pięćdziesiątka". Sprawiłem sobie na urodziny super prezent, wygrywając duży turniej. Zgarnąłem nagrodę w wysokości pół tysiąca dolarów! W prasie przeczytał o mnie mój dawny kolega klubowy ze "Stalówki", Dawidowicz. Mieszkał w Denver i wydzwaniał do redakcji gazety, aby dostać do mnie jakiś "namiar". Kiedy wróciłem po pracy do mieszkania, koledzy od razu mi powiedzieli, że jakiś upierdliwy gość ciągle wydzwania i mnie szuka. W piątek wziąłem czek na tygodniówkę i ruszyłem do Denver…
Zmieniając temat. Gdzie w Stalowej Woli odbywały się niegdyś pojedynki pingpongistów?
Przez wiele lat w klubowym baraku przy Hutniczej 15. Później powstała hala sportowa i to było coś wspaniałego rozgrywać mecze przy obecności półtora tysiąca stalowowolskich kibiców!

Jak dawał pan radę łączyć grę w tenisa z uprawianiem piłki nożnej?
Futbol zawsze wybijał mi z głowy dyrektor sportowy Stali, Jerzy Zajdel. Nawet, jak na treningi pierwszego zespołu zaprosił mnie trener Bieniek, który usłyszał o mojej skuteczności na turnieju wszystkich wydziałów huty, to dyrektor Zajdel od razu podkreślił: "Staszek, trzeba zrobić awans do pierwszej ligi tenisa. Nie kombinuj". W Orle Rudnik grałem przez jeden sezon, ale nie był to przecież poziom Ligi Mistrzów (uśmiech). Pracę w hucie kończyłem o godzinie jedenastej, następnie był czas na tenis stołowy, a potem mogłem jechać do Rudnika. W trakcie służby wojskowej reprezentowałem jeszcze barwy Zenita Nisko.

Rozegrał pan setki gier w tenisa stołowego. Który pojedynek wspomina pan do dziś?
Pewnie masz na myśli moje mecze z czasów gry dla Stali. Jeszcze cztery lata temu brałem udział w turniejach oldbojów. Dobrze kojarzy mi się podwójna rywalizacja z mistrzem Polski, Tadeuszem Patyńskim. Była taka sytuacja, że graliśmy mecz z Lublinianką Lublin, której zawodnikiem był właśnie Patyński. Sędziowie przydzieleni przez związek, nie mogli dojechać do Stalowej Woli, dlatego ściągnięto arbitrów z regionu. Początkowo lublinianie nie mieli nic przeciwko. Ale jak wygrałem mecz 2:1 z Patyńskim, to zaczęły się protesty i groźby. Że oni takiego amatorstwa tolerować nie będą! Że ten pojedynek trzeba powtórzyć! Byliśmy na tyle pewni siebie, że dyrektor Zajdel za naszą namową zgodził się na ponowne rozpoczęcie meczu Stali z Lublinianką o siedemnastej. Dotarli wyznaczeni rozjemcy, kibice znowu zjawili się na hali sportowej, a ja swój pojedynek z Patyńskim… wygrałem gładko 2:0.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie