Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Żelichowski, były znakomity piłkarz "Stalówki": Albo "Dzidek" zostanie w klubie, albo będziecie mieszkać w namiocie - usłyszała moja żona [ZDJĘCIA]

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Zbigniew Żelichowski z sentymentem wraca do czasów swojej gry dla Stali.
Zbigniew Żelichowski z sentymentem wraca do czasów swojej gry dla Stali. Bartosz Michalak
O karze za jedzenie słonecznika na treningu, utracie przytomności na meczu w Krakowie, historycznym awansie ze Stalą do dawnej drugiej ligi, a także półtorarocznych występach w drużynie bogacza w Kanadzie - między innymi na te tematy porozmawialiśmy z wieloletnim napastnikiem stalowowolskiej ekipy, Zbigniewem Żelichowskim.
Seryjnie zdobywane bramki przez Zbigniewa Żelichowskiego w znaczny sposób przyczyniły się do historycznego awansu „Stalówki” do dawnej drugiej ligi.
Seryjnie zdobywane bramki przez Zbigniewa Żelichowskiego w znaczny sposób przyczyniły się do historycznego awansu „Stalówki” do dawnej drugiej ligi. archiwum prywatne

Seryjnie zdobywane bramki przez Zbigniewa Żelichowskiego w znaczny sposób przyczyniły się do historycznego awansu "Stalówki" do dawnej drugiej ligi.
(fot. archiwum prywatne)

W grudniu tego roku skończy pan 70 lat. Tymczasem już po krótkiej rozmowie przez telefon, można wywnioskować, że ostatnią rzeczą, jakiej panu brakuje, jest energia.
Najwidoczniej mam to po mamie. Moja mama Wiktoria ma… 104 lata. Nawet nie wiesz, jak dużo "pismaków" przegoniłem w ostatnich latach spod domu, żeby dali jej spokój. Nie pozwolę, żeby ktoś traktował mamę, jak jakąś atrakcję. Inna sprawa umówić się w cywilizowany sposób na wywiad z osobą, która przeżyła dwie wojny światowe, a co innego natarczywie stać z aparatem fotograficznym pod ogrodzeniem i liczyć na "cud". Ze względu na wiek mamy, razem z żoną mieszkamy z nią w domku jednorodzinnym. Mimo, że mama jest w naprawdę dobrej kondycji psychiczno-fizycznej, to wymaga stałej opieki. Jedyne, na co narzeka, to brak towarzystwa wśród rówieśników (uśmiech).

Wiktoria Żelichowska urodziła się w 1911 roku. To oznacza, że takiego miasta jak Stalowa Wola przez długie lata nie było jeszcze na mapach. Niesamowita sprawa…
Ojciec pochodził z Gliwic, a mama urodziła się w okolicach Krakowa. Skąd przyjazd do Stalowej Woli? Pojawiła się możliwość pracy w powstających Zakładach Południowych. Bartek, po co ja te archiwalne zdjęcia i wycinki z gazet wziąłem ze sobą, jak ty o mojej mamie chcesz gadać (uśmiech)?

Spokojnie, już wracamy do tematu. O co chodziło z pana niedoszłym transferem do Moto-Jelcza Oławy?
Dostałem bardzo dobrą propozycję finansową z klubu z Oławy, który występował wówczas na tym samym szczeblu rozgrywkowym, co "Stalówka", czyli w trzeciej lidze międzywojewódzkiej. Pojechałem do Oławy na treningi, byłem już dogadany z działaczami i przed wyjazdem z nową ekipą na obóz, miałem wrócić do Stalowej Woli, żeby wziąć kilka rzeczy. Kiedy wróciłem do domu, żona stanowczo oznajmiła mi, że nie pozwala na moje przenosiny. Nie wiedziałem o co chodzi. Dopiero po chwili żona powiedziała mi o wizycie sekretarza Głowackiego, który oznajmił jej, że jeśli ja podpiszę kontrakt z Moto-Jelczem, to mieszkanie, jakie otrzymałem od klubu w Stalowej Woli przepadnie i będziemy mogli mieszkać w namiocie. Miałem raptem 26 lat i dałem się zastraszyć groźbą eksmisji.

Paradoks polegał na tym, że ja wpłaciłem kaucję za to mieszkanie, ale zbliżało się 35-lecie powstania naszego miasta i działacze za wszelką cenę chcieli przypieczętować to święto upragnionym awansem piłkarzy do drugiej ligi. Nawet ze Stali Rzeszów udało się im ściągnąć "Chomę" (pseudonim Zdzisława Napieracza - red.), który lewą nogą "wiązał krawaty". W 1973 roku, na koniec sezonu ja miałem na swoim koncie dziesięć goli, Napieracz dwanaście, a pięć Zbyszek Hnatio. Awans stał się faktem.

I wszystko było "kolorowo"?
Awansu do ekstraklasy nie udało się nam wywalczyć, więc nie do końca. Z tego co pamiętam, po awansie nie musieliśmy już chodzić do huty. Z tego względu po każdym słabszym meczu na trybunach były okrzyki typu: "Na stalownię!", "Do kanałów!" (uśmiech). Nie było zmiłuj.

Ludzie zarzucali wam, że byliście wiecznymi imprezowiczami?
Były różne przyczyny tych wulgarnych krzyków. Za trenera Jerzego Kopy, który poprowadził nas do awansu, nie zapieprzaliśmy na treningach tak ciężko, jak za poprzedników. Przecież na obozie za trenera Hejna, to mało który nie wymiotował po zajęciach. Najgorzej było w zimie, jak spadł śnieg. Kiedyś nie wytrzymałem i po komendzie robienia najróżniejszych "skipów" na kilkunastocentymetrowej powierzchni śnieżnej, krzyknąłem: "Co my, kur**, maratończykami jesteśmy?". Trener Kopa, a następnie "Kiki", czyli słynny piłkarz Górnika Zabrze Hubert Skowronek, mieli nowocześniejsze metody szkoleniowe. Więcej zajęć z piłką, zamiast ciągłego biegania z obciążeniami. Po gorszym występie ludzie dochodzili do wniosku, że jesteśmy nierobami, więc pojawiały się pretensje.

Imprezy? Raz zostałem "podkablowany", i do tego niesłusznie, przez… działacza, który mnie nie znosił. - "Dzidek", to prawda, że wczoraj w "Hutniku" balowałeś - spytał mnie na odprawie przedmeczowej trener Kopa. - Trenerze, jak Boga kocham, nie tknąłem alkoholu - szczerze odparłem. Mecz z Radomiakiem Radom wygraliśmy 3:0, a ja strzeliłem trzy gole. Po zdobyciu każdej bramki uśmiechałem się w twarz temu działaczowi, który z nietęgą miną siedział na "honorowej". Trenerowi Kopie podpadłem jednak kiedyś w inny sposób…

To znaczy?
Jechaliśmy na mecz do Jaworzna z tamtejszą Victorią. W dniu wyjazdu zawsze mieliśmy "rozruch" na naszym stadionie. Trener ustawił kilka "dziadków" i z boku nas obserwował. Ja w "dziadka" mogłem grać z zamkniętymi oczami. Tym bardziej nie przeszkadzało mi… jedzenie słonecznika w trakcie. To podniosło ciśnienie Kopie. W Jaworznie na odprawie usłyszałem, że siedzę na ławie. Tak się jednak złożyło, że do przerwy przegrywaliśmy 0:1 i wówczas usłyszałem od trenera: "Daję ci szansę na naprawienie błędu. Po przerwie wchodzisz".

Historia zakończona tak zwanym "Happy Endem"?
Dokładnie. Wygraliśmy 2:1, strzeliłem na 1:1 po dośrodkowaniu w pole karne Motwickiego, a przy drugim golu przypadkowo trafiłem piłką w głowę Józka Lesia, który pierwszy i ostatni raz w życiu sam nie wiedział, że zdobył bramkę (uśmiech). Co najważniejsze zostałem nauczony pokory. A tej nigdy za wiele, szczególnie, gdy człowiek jest młody…

Sprytnie "uciekł" pan od tematu imprez.
Zdecydowanie najbardziej hucznie było, gdy na zakończenie pierwszego sezonu gry w drugiej lidze, pojechaliśmy do Ulanowa. Ja, Ostafiński, Stec, Kawalec, Bereszko i jeszcze kilku innych chłopaków. Przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki Tanew. Było na tyle wesoło, że żaden z nas nie był w stanie z powrotem pokonać tej trasy i wrócić na noc do hotelu. Spaliśmy pod gołym niebem. Na drugi dzień, całkowicie przypadkowo, zobaczył nas dyrektor stalowowolskiej huty Malicki, który wspólnie z żoną spędzał weekend w Ulanowie. - A co wy tu robicie? Jak wy kur** wyglądacie? - dopytywał. Nasz kompan Stec był jeszcze na tyle wyluzowany, że usiadł koło państwa Malickich i zjadł z nimi wspólnie śniadanie, bo jak stwierdził, był bardzo głodny oraz spragniony (uśmiech).

Jakie są pana najbardziej negatywne wspomnienia z czasów gry dla Stali?
Utrata przytomności w Krakowie na stadionie Wawelu. Po starciu z jednym z obrońców, jak się później okazało, złamałem obojczyk. Początkowo, na tak zwanej adrenalinie, normalnie kontynuowałem grę. Urazu doznałem w okolicach trzydziestej minuty, a grałem do końca pierwszej "połówki"! Pod koniec chciałem wyrzucić piłkę z autu. Jednak z bólu nie potrafiłem jej podnieść z murawy. Po chwili sędzia zaprosił oba zespoły do szatni, a ja w obecności lekarza zemdlałem. Momentalnie zabrano mnie do krakowskiego szpitala, gdzie po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego, okazało się, że mam złamany obojczyk. Nie pamiętam, ile czasu nosiłem gips, ale na pewno nie trwało to dwa tygodnie, tylko zdecydowanie dłużej.

A jak to się stało, że przez półtora roku grał pan w kanadyjskim klubie Polonia Toronto?
To był 1978 rok. Dostałem telefon z Warszawy, że bogacz polskiego pochodzenia, żyjący w Toronto, Ted Piórczyński, chce mnie w swojej drużynie i jeśli jestem zainteresowany, to mam stawić się wraz z kilkoma innymi piłkarzami z różnych regionów Polski w warszawskim hotelu "Victoria". Polecił mnie Kazek Goleń, który wcześniej opuścił "Stalówkę" i wyjechał do Kanady. Tak naprawdę, to na temat tego transferu rozmawiałem tylko z trenerem Skowronkiem, wobec którego chciałem zachować się fair, no i oczywiście z żoną. Opinie działaczy miałem w nosie. Dwa tygodnie później byłem już w Kanadzie.

Gdzie pan tam pracował?
Nigdzie. Piórczyński był na tyle zamożnym człowiekiem, że skoro zamarzyła mu się solidna drużyna piłkarska, to i stać go było na utrzymanie kilkunastu zawodników. Był on właścicielem trzydziestu fabryk. Ciężko zapracował na swój majątek, ale z czasem pieniądze ewidentnie zaczęły mu szkodzić. Potrafił kupić na swoją farmę byka za dwadzieścia tysięcy dolarów i oddać go sąsiadowi, bo stwierdził, że mu się nie podoba…

Powoli kończąc. Jakie były dla pana najbardziej szczególne mecze rozegrane w barwach Stali Stalowa Wola?
Wcześniej wspomniany hat-trick z Radomiakiem był szczególny, ale w głowie utkwiły mi jeszcze dwa inne mecze. Ligowy w Opolu z Odrą, którą prowadził trener Antoni Piechniczek, a w której szeregach byli tacy piłkarze jak wyśmienity golkiper, Józef Młynarczyk. Wygraliśmy 1:0, a mi udało się zdobyć piękną bramkę, uderzając piłkę "z woleja" z dwudziestu metrów.

Jaki był ten drugi mecz?
Towarzyski w Mielcu przy sztucznym oświetleniu. Wygraliśmy 4:2, dwa gole strzelił Stasiu Karaś, dwa kolejne dołożyłem ja. To była spora sensacja. Zrobiło się dość głośno o tej porażce mielczan, mimo że było to tylko towarzyskie spotkanie.

Zbigniew Żelichowski (urodził się 14 grudnia 1945 roku w Stalowej Woli) - wychowanek stalowowolskiej Stali, której napastnikiem był w latach 1956-1978. Odznaczony tytułem "Zasłużony dla Miasta Stalowa Wola". Jako piłkarz grał jeszcze w Polonii Toronto. Po zakończeniu kariery sportowej prowadził jako trener między innymi takie zespoły jak: Wisła Sandomierz, Sokół Nisko, Łada Biłgoraj czy Sanna Zaklików. Wcześniej był szkoleniowcem grup młodzieżowych Stali Stalowa Wola. Ma żonę Małgorzatę, a także dwoje dzieci: syna Dariusza oraz córkę Agnieszkę. Jako dziadek może pochwalić się trzema wnukami i jedną wnuczką.

Na słynnym stadionie Manchesteru United, którego wychowanek Stali jest fanem.
Na słynnym stadionie Manchesteru United, którego wychowanek Stali jest fanem. archiwum prywatne

Na słynnym stadionie Manchesteru United, którego wychowanek Stali jest fanem.
(fot. archiwum prywatne)

Zespół Stali, który wywalczył historyczny awans do dawnej drugiej ligi. Zbigniew Żelichowski siedzi pierwszy z lewej.
Zespół Stali, który wywalczył historyczny awans do dawnej drugiej ligi. Zbigniew Żelichowski siedzi pierwszy z lewej. archiwum prywatne

Zespół Stali, który wywalczył historyczny awans do dawnej drugiej ligi. Zbigniew Żelichowski siedzi pierwszy z lewej.
(fot. archiwum prywatne)

Pamiątka po awansie piłkarzy Stali do dawnej drugiej ligi, który miał miejsce w 35. rocznicę powstania Stalowej Woli. Podobizna Zbigniewa Żelichowskiego
Pamiątka po awansie piłkarzy Stali do dawnej drugiej ligi, który miał miejsce w 35. rocznicę powstania Stalowej Woli. Podobizna Zbigniewa Żelichowskiego znajduje się pierwsza z lewej od góry. archiwum prywatne

Pamiątka po awansie piłkarzy Stali do dawnej drugiej ligi, który miał miejsce w 35. rocznicę powstania Stalowej Woli. Podobizna Zbigniewa Żelichowskiego znajduje się pierwsza z lewej od góry.
(fot. archiwum prywatne)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie