Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Mulawka, były znakomity piłkarz "Stalówki" i Siarki Tarnobrzeg: Moje życie znów nabrało kolorów [ZDJĘCIA]

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Janusz Mulawka nie ukrywa radości z powodu ułożenia sobie życia na nowo.
Janusz Mulawka nie ukrywa radości z powodu ułożenia sobie życia na nowo. Bartosz Michalak
Z jakiego powodu jest wdzięczny redakcji "Echa Dnia"? Co takiego wydarzyło się w życiu legendarnego pomocnika Stali Stalowa Wola, że obecnie na jego twarzy regularnie gości uśmiech? Janusz Mulawka w długiej, pełnej wesołych anegdot z czasów gry w piłkę, rozmowie opowiedział nam o swoim "nowym" życiu.
Radość po awansie do pierwszej ligi w 1987 roku. Janusz Mulawka zdobył w wygranym barażu z Górnikiem Knurów bardzo ważną bramkę.
Radość po awansie do pierwszej ligi w 1987 roku. Janusz Mulawka zdobył w wygranym barażu z Górnikiem Knurów bardzo ważną bramkę. archiwum prywatne

Radość po awansie do pierwszej ligi w 1987 roku. Janusz Mulawka zdobył w wygranym barażu z Górnikiem Knurów bardzo ważną bramkę.
(fot. archiwum prywatne)

Wracając na chwilę do naszej pierwszej rozmowy. Ponad rok temu otwarcie przyznał się pan do zakrętu, jaki zaliczył pan w swoim życiu. Nie spotkał się pan z głosami, że w tamtym wywiadzie zostało powiedziane zbyt dużo?
Skoro przez pewien czas byłem bezdomny i, mówiąc wprost, moje życie kompletnie się zawaliło, to miałem kłamać, że w tamtym okresie mieszkałem na Teneryfie i dzień w dzień wylegiwałem się na słońcu, przy okazji popijając drinki? Dużo ludzi wiedziało o moich kłopotach. Zresztą część z nich regularnie widziała mnie na mieście. To był bardzo kiepski widok. Nie wstydzę się swojej przeszłości. Pewnie dlatego, że dzisiaj jestem już w zupełnie innym położeniu, co po części zawdzięczam tamtemu wywiadowi…

To znaczy?
Moje życie nie kręci się już tylko i wyłącznie wokół pracy. Spotkałem kobietę, którą paradoksalnie znałem dużo wcześniej, ale ona była przekonana, że prowadzę normalne życie. Dopiero po lekturze wywiadu w gazecie dowiedziała się o rozpadzie mojej rodziny i dołku, w który później wpadłem. Całkowicie przypadkowo spotkaliśmy się na basenie, ale nie zmienia to faktu, że moje życie znów nabrało kolorów (uśmiech). Żyjąc w samotności potrafiłem spędzać w fabryce "Uniwheels" po szesnaście godzin dziennie. Zdarzało się, że mój kierownik Łukasz Dąbrowski wręcz nakazywał mi powrót do domu. Obecnie, jak kończę zmianę, to mam już zaplanowaną resztę dnia i, jakkolwiek banalnie to brzmi, jest to super uczucie.

Powiem tak: nawet po pana ubiorze można wywnioskować, że się panu wiedzie w życiu.
Gdy rozmawialiśmy półtora roku temu, to do dzisiaj pamiętam nerwy, jakie mi wtedy towarzyszyły. Wypaliłem chyba z pół paczki papierosów. Zapomniałem o wielu wątkach piłkarskich, jak choćby grze dla Hetmana Zamość czy pobycie w Tomaszowie Lubelskim. Nie miałem dla kogo się stroić, więc chodziłem w szarych swetrach (uśmiech).

Kończąc ten wątek. Z perspektywy czasu potrafi pan wskazać moment, w którym doszedł pan do wniosku, że musi spróbować wyjść na prostą?
Byłem wtedy u siostry. Siedziałem w jej mieszkaniu i wręcz tłumaczyłem się ze swojej tułaczki. W jednej chwili, pod wpływem impulsu, odszukałem numer do kierownika Dąbrowskiego, któremu kilka dni później dosłownie przysięgałem, że drugi raz już nie zawiodę. Rozpocząłem pracę, która stopniowo pozwoliła mi spłacić długi, następnie wynająć mieszkanie.

A co pan robi, gdy czasami spotyka na mieście ludzi, którzy z różnych powodów nie potrafią stanąć na nogi, a z którymi, z wiadomych względów, miał pan kiedyś regularny kontakt?
Nikomu nie udzielam rad, ani nie prawię morałów. Popełniłem w życiu zbyt dużo błędów, żeby kreować się teraz na jakiś wzór do naśladowania. Poza tym w życiu jest jak w sporcie. Trudniej jest się utrzymać na szczycie, niż na niego dostać. Tym samym mam świadomość, że wciąż muszę walczyć o życie, jakie aktualnie wiodę. Zdarza mi się dać chłopakom parę groszy, gdy nagminnie mnie o to proszą. Szczególną słabość mam do człowieka, który niegdyś pracował w klubie jako palacz. - Jasiu, poratuj, bo głodny jestem - zawsze zagaduje. Przekornie wtedy odpowiadam, że dam mu pieniądze ale na… piwo, a nie na bułkę, bo i tak wiem, o co mu chodzi. - Skoro tak mówisz, to nie będę się kłócił z tobą - kończy uśmiechnięty od ucha do ucha.

Lubię rozmówców, którzy mają dystans do siebie, dlatego spytam od razu, dlaczego… nie lubi pan taksówkarzy? Tylko niech pan tę historię opowie całą, żeby Czytelnicy wiedzieli o co chodzi.
Sprawa wyglądała tak, że odbierałem swoją byłą żonę po urodzeniu córki ze szpitala w Stalowej Woli. Zamówiłem taksówkę, przyjechał znajomy, którego nazwiska nie chcę wymieniać, żeby nie sprawiać mu przykrości. Większość i tak pewnie domyśli się o kogo chodzi. Podwiózł nas pod dom, na liczniku wyskoczyło raptem sześć złotych i kiedy ja w euforii pomagałem żonie wysiąść z auta, ten stanowczym tonem poprosił mnie o zapłatę. Widzisz, tu nie chodzi o pieniądze, bo w tamtym okresie nie narzekałem na brak kasy. Po prostu nie wyobrażałem sobie, jak dawny kolega z boiska w takiej wyjątkowej sytuacji, zamiast powiedzieć: "Janusz, nie wygłupiaj się. Umówimy się kiedyś, to wypijemy za zdrowie córki", cierpkim głosem zażądał zapłaty jakiś śmiesznych sześciu złotych. Od tamtej pory nie płaciłem taksówkarzom.

Tylko, że ja słyszałem, że dość często pan korzystał z ich usług (uśmiech).
W młodej głowie nie brakowało mi takich głupich pomysłów. Pamiętam, że w Stalowej Woli kilka razy wylądowałem na komisariacie, a w Sanoku wdałem się w bijatykę z taksówkarzem po opuszczeniu samochodu. - Gdzie pan idzie, a kto zapłaci? W takim razie jedziemy na policję, tam się pan wytłumaczy - standardowa "śpiewka", którą powtarzali. Mimo upływu tylu lat i faktu, że w czerwcu będę miał 51. urodziny, wciąż uważam, że większość taksówkarzy to "centusie", którzy za "złotówkę" by cię sprzedali…

Zmieńmy temat. Dlaczego uciekł pan z obozu w Karpaczu, na którym był pan z Bałtykiem Gdynia?
To był 1984 rok. Stal grała jeszcze w drugiej lidze, a po mnie zgłosił się pierwszoligowy Bałtyk Gdynia. W gdyńskiej drużynie grali wówczas nawet reprezentanci Polski, jak choćby Piotr Rzepka czy Adam Walczak. Trenerem był Bronisław Waligóra. Wszystko było w porządku. Podczas dwutygodniowego obozu w Karpaczu, jako dwudziestolatek wywalczyłem sobie pierwszy plac. Pewnego wieczoru grzecznie spytałem trenera, czy mógłbym na kilka dni wrócić do Stalowej Woli, żeby spotkać się z dziewczyną, odwiedzić mamę. - A co ty kur** myślisz gówniarzu, że dla zabawy w tym klubie jesteś? - wykrzyczał mi w twarz. - To nie są wczasy, tylko ciężki zapier*** - kontynuował, co chwila używając wulgaryzmów. W nocy spakowałem się i na własną rękę wróciłem do miasta. Przezywali mnie później w szatni stalowowolskiej "uciekinier" (uśmiech). Nie miałem w sobie pokory, działałem pod wpływem nerwów.

Podobnie wtedy, gdy poprosił pan Stal o… tydzień urlopu?
To była sytuacja bez precedensu (uśmiech). Klub zmuszony był później zmienić regulamin, bo takowy urlop, choć brzmi to jak żart, faktycznie otrzymałem zgodnie z prawem. Prezesi byli przekonani, że walczyłem o podwyżkę. Byli nawet skłonni podnieść mój kontrakt, a mi chodziło zupełnie o coś innego.

Nie mogę nie spytać. O co?
O… papierosy. Byłem gdzieś w twoim wieku. Jako 23-latek nie mogłem sobie popalać. W regulaminie było jasno napisane, że dopiero po skończeniu 25. roku życia, można było "legalnie" mieć przy sobie papierosy. Była taka sytuacja, że jechaliśmy gdzieś na mecz i podczas postoju trener Geszke nakrył mnie z papierosem. Wyrwał mi go, połamał i stwierdził, że wyrzuci mnie z drużyny. Ostatecznie zmieniono dla mnie zasady. To były inne czasy. Większość zawodników paliła. Nie byłem jakiś nałogowym palaczem, ale te 5-6 papierosów dziennie lubiłem "skosztować". Kompletnie w niczym mi to nie przeszkadzało.

A alkohol?
Alkohol to swoją drogą. Tak naprawdę wspominam tylko jeden przykry incydent, po którym miałem ostrą pogadankę z trenerem Józefem Lesiem, którego pod koniec sezonu zastąpił Władysław Szaryński. To był sezon 1986/87, czyli rozgrywki w których wywalczyliśmy historyczny awans do pierwszej ligi. W zimie pojechaliśmy na obóz na Śląsk. Mieliśmy zaplanowany mecz towarzyski z pierwszoligowym GKS-em Katowice. W nocy strasznie zabalowaliśmy. "Starszyzna" mnie lubiła, dlatego mimo młodego wieku, brałem udział we wszystkich takich imprezach.

Co ciekawe, tamten mecz przegraliśmy tylko 1:0. Strasznie denerwował się szkoleniowiec katowiczan, któremu jeden z obrońców w pewnej chwili krzyknął: "Jak mamy kur** z nimi grać, jak oni wszyscy są naje****?!". Ten cytat większość rozłożył na łopatki. Trener Leś w trakcie spotkania zobaczył nasze numery i między innymi ściągnął mnie z boiska. Najpierw doszło między nami do sprzeczki, ale wieczorem serdecznie przeprosiłem trenera i pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że zachowałem się jak frajer.

Jak to się stało, że jako gówniarz był pan tak lubiany przez starszych zawodników? To rzadkość, biorąc pod uwagę tamte czasy?
Jako siedemnastolatek pojechałem razem z Mirkiem Mściszem na obóz seniorów. Mieliśmy chrzest, podczas którego rozbawiliśmy wszystkich do łez.

Czym konkretnie?
Wpadłem na pomysł, że zatańczymy do "Kukuła disco" (uśmiech). Od tamtego momentu byłem ten "swój". Poza tym dobrze prezentowałem się na boisku. W sezonie, w którym zrobiliśmy awans zdobyłem arcyważną bramkę na wyjeździe w barażu z Górnikiem Knurów. Wcześniej strzeliłem dwa gole w wygranym 2:1 meczu z Wisłą Kraków, który pozwolił nam wziąć udział w barażu. Tym samym jako dwudziestolatek byłem już w "zarządzie" drużyny.

Jak wyglądały pana relacje z kibicami?
Początkowo świetnie. Po wygranym barażu z Knurowem i awansie, razem z Krzyśkiem Strzelcem byliśmy goszczeni w kilku stalowowolskich domach przez nieznanych, starszych kibiców. Obudziliśmy się rano w domu jakiegoś faceta, który miał… papugi. Krzysiek szturchnął mnie i spytał: "Dino, co my tu kur** robimy? Kim jest ten gość, co to za papugi?" (uśmiech). Takich sytuacji było naprawdę sporo. Chociażby po wygranym meczu z Legią w Warszawie 2-1 i powrocie do miasta.

Problemy zaczęły się, kiedy po drugim awansie do pierwszej ligi i rozegraniu w niej jednego sezonu, w następnym spadliśmy. Trener Gąsior nie widział dla mnie miejsca w drużynie. Kibice mieli do mnie trochę żal, że dałem się namówić trenerowi pierwszoligowej Siarki, Januszowi Gałkowi i podpisałem kontrakt z odwiecznym wrogiem Stali. Doszło nawet do sytuacji, że pokazałem kibicom "daszek".

Czyli?
Brzydki gest i niech to wystarczy. W Siarce byłem tylko pół roku. Zaczęło się fajnie. Strzeliłem gola w meczu z Lechem w Poznaniu. Grałem za plecami Cezarego Kucharskiego, który korzystał z moich podań. Problemy w domu przełożyły się na moje kłopoty na boisku. Grałem "piach" w kolejnych meczach i po rundzie Siarka dała mi wolną rękę w szukaniu klubu. Trafiłem do drugoligowego Hetmana Zamość, który prowadził Wiesław Wieczerzak. Oprócz mnie ściągnięto do zespołu chociażby Janusza Kopcia z Legii Warszawa.

Skąd w ogóle wziął się pana pseudonim "Dino"?
Była taka bajka o dinozaurze, do którego podobno byłem bardzo podobny (uśmiech).

Z czym kojarzy się panu pobyt w Sanoku, oprócz szarpaniny z taksówkarzem?
Miałem prawie półroczną przerwę w grze. Raptem po kilku treningach w Sanoku, czekał nas arcyważny mecz derbowy z Karpatami Krosno. Prezes przed spotkaniem podszedł do mnie i powiedział: "Jak nie chcesz, żeby ludzie narzekali na twoje wysokie zarobki, to strzel w tym mecz gola". Zdobyłem zwycięską bramkę na 2-1 w ostatnich minutach derbów.

Skąd wzięła się ta kilkumiesięczna przerwa w treningach?
Miałem coraz większy wstręt do futbolu. Dawni koledzy z boiska żartobliwie nazywali mnie "gosposią", bo spokojnie zajmowałem się domem. Po prostu pozwoliłem sobie zatęsknić za tym, co w młodości wychodziło mi najlepiej, czyli grą w piłkę.

Skończmy tę rozmowę jakimś optymistycznym akcentem.
Czuję się potrzebny ludziom zarówno w pracy, jak w życiu prywatnym. Spełniłem więc swoje marzenie. Teraz robię wszystko, żeby nie zaprzepaścić tego, o co walczyłem. Niedawno przechodziłem koło jednego ze stalowowolskich "orlików" i strasznie spodobało mi się, jak młodzi chłopcy trenują. Gdzieś z tyłu głowy krążą mi myśli o trenowaniu młodzieży, ale co z tego wyjdzie, to zobaczymy.

Janusz Mulawka (urodził się 18 czerwca 1964 roku w Stalowej Woli) - wychowanek stalowowolskiej Stali, z którą między innymi dwukrotnie awansował do dawnej pierwszej ligi. Na tym szczeblu rozgrywkowym grał również w barwach Siarki Tarnobrzeg. W pierwszej lidzie rozegrał w sumie 56 spotkań, w których zdobył trzy bramki. Ponadto występował w takich klubach jak: Hetman Zamość, Tomasovia Tomaszów Lubelski, a także Stal Sanok. Sportową karierę kończył jako grający szkoleniowiec Sparty Jeżowe. Piłkarską karierę rozpoczął stosunkowo późno, bo dopiero w wieku trzynastu lat, za namową legendarnego Rudolfa Patkolo. Wcześniej regularnie trenował lekkoatletykę, a konkretnie skok wzwyż.

Janusz Mulawka w akcji.
Janusz Mulawka w akcji. archiwum prywatne

Janusz Mulawka w akcji.
(fot. archiwum prywatne)

Janusz Mulawka w akcji.
Janusz Mulawka w akcji. archiwum prywatne

Janusz Mulawka w akcji.
(fot. archiwum prywatne)

Popularny „Dino” na boisku najczęściej występował jako ofensywny pomocnik.
Popularny „Dino” na boisku najczęściej występował jako ofensywny pomocnik. archiwum prywatne

Popularny "Dino" na boisku najczęściej występował jako ofensywny pomocnik.
(fot. archiwum prywatne)

Janusz Mulawka nie ukrywa radości z powodu ułożenia sobie życia na nowo.
Janusz Mulawka nie ukrywa radości z powodu ułożenia sobie życia na nowo. Bartosz Michalak

Janusz Mulawka nie ukrywa radości z powodu ułożenia sobie życia na nowo.
(fot. Bartosz Michalak)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie