Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Pydych, były znakomity koszykarz "Stalówki": Najlepiej będzie, jak pan zmieni zawód - usłyszałem w ZUS-ie [ZDJĘCIA]

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Sportowa kariera wychowanka Stali Stalowa Wola została wstrzymana przez poważną kontuzję kręgosłupa.
Sportowa kariera wychowanka Stali Stalowa Wola została wstrzymana przez poważną kontuzję kręgosłupa. Bartosz Michalak
O rezygnacji z koszykówki na rzecz… treningów piłkarskich, obecnej pracy, źle leczonej kontuzji pleców, wyjazdach z kibicami, a także skandalicznych scenach w wałbrzyskiej hali sportowej - między innymi na te tematy porozmawialiśmy z Pawłem Pydychem, byłym koszykarzem ekstraklasowej "Stalówki".
Paweł Pydych w akcji.
Paweł Pydych w akcji. archiwum prywatne

Paweł Pydych w akcji.
(fot. archiwum prywatne)

Zaczniemy mało spektakularnie. Część kibiców jest pewnie ciekawa, co dziś porabia Paweł Pydych?
Jak to niektórzy mówią, "normalnie" pracuję, aczkolwiek nie uważam, żebym podczas tych kilkunastu lat gry w koszykówkę pracował "na pół gwizdka". Jestem przedstawicielem handlowym. Odpowiadam za zaopatrzenie województw: podkarpackiego, świętokrzyskiego i lubelskiego. Jako kierowca pokonuję dziennie minimum trzysta kilometrów. Czasami wracam do domu o piętnastej, czasami o dziewiętnastej. Nie mam "sztywnych" godzin pracy.

Kto panu sugerował, że uprawianie sportu, to żadna praca?
Ogólnie panowało takie przeświadczenie. Zdarzało się słyszeć komentarze typu: "Nic nie robią, a dostają pieniądze". Pamiętam, że kiedyś po meczu w Stalowej Woli podeszliśmy do pewnego pana, który przez całe spotkanie wyzywał nas od nierobów, nieudaczników i spytaliśmy się go, po co w ogóle przychodzi nas oglądać? W końcu nikt nigdy nie zmuszał ludzi do chodzenia na spotkania koszykarzy czy piłkarzy Stali.

Co odpowiedział?
Standard. Zdecydowanie złagodniał, przeprosił za obelgi i usprawiedliwiał się stresującą pracą. Wykrzyczenie się na naszych meczach podobno bardzo pomagało mu w odreagowaniu nerwów. O ciężkich treningach oraz obozach sportowców nie gadamy, bo jest to tak "oklepany" temat, że nikomu się o tym już pewnie nie chce czytać.

Czytelnicy z chęcią poznają za to pana pasję związaną z kibicowskimi wyjazdami na piłkarskie mecze "Stalówki".
Nie chcę się kreować na jakiegoś fanatyka, bo w rundzie jesiennej byłem tylko na wyjazdach w Częstochowie i w Tarnobrzegu. Co mam więcej powiedzieć (uśmiech)? Lubię to. Tę atmosferę jedności, wspólnego śpiewania pieśni klubowych. Mam tak od dziecka.

Zmieniając temat. Jako wychowanek trenera Jerzego Szambelana, na pewno ma pan kilka ciekawych anegdot do opowiedzenia.
Raz zostałem nawet wyproszony z zajęć przez trenera Szambelana. Jak gwizdnął i przerwał na chwilę trening, żeby coś nam wyjaśnić, to musiała być grobowa cisza. Nikt nie miał prawa się odezwać. Z nikim nie gadałem, tylko… odbiłem piłkę o parkiet. Po chwili byłem już w szatni. Na drugi dzień przyszedłem na trening i zostałem spytany, czy znam już zasady. Trener Szambelan nigdy nie oczekiwał, żeby ktoś go przepraszał. On po prostu wymagał i zapewne wciąż wymaga, żeby wszyscy szanowali się nawzajem. Jego metody szkoleniowe doskonale pasowały do ówczesnej młodzieży.

Ówczesnej, czyli jakiej?
Niepokornej, "głośnej", cwanej, bo niegrzecznej to mało powiedziane. Jak trener krzyknął, to każdy z nas wyglądał jak pokorne ciele (uśmiech). Widok rzuconego krzesła o parkiet, też nie był nam obcy. Jak jest czas na przyjemności, to jest czas na przyjemności - jak jest praca, to jest praca. Jedna z podstawowych zasad obowiązujących na zajęciach u Jerzego Szambelana.

Świętej pamięci żona trenera pracowała w prężnie funkcjonującej firmie w mieście, "Dressta". Dzięki wsparciu finansowemu ze strony tej spółki, mogliśmy z chłopakami zwiedzić dosłownie całą Polską, biorąc udział w różnych turniejach. Większości z nas nie byłoby stać na opłacenie sobie takich wyjazdów na obozy, bądź zawody.

Co ciekawe początkowo był pan trenowany przez Marka Jareckiego.
Było tak dużo dzieci, że trener Jarecki musiał wyselekcjonować dwie grupy po kilkadziesiąt osób. Na zajęcia przychodziło nawet po sto osób! Zazwyczaj piłkę można było tylko "powąchać". Przykładowe ćwiczenia wykonałem źle i trafiłem do słabszej grupy. Poza tym byłem jednym z najniższych chłopców. Wróciłem do domu trochę zmieszany i postanowiłem, że zacznę trenować… piłkę nożną. Można powiedzieć, że przez półtora roku byłem piłkarzem (uśmiech). Pracowałem pod wodzą takich szkoleniowców jak: Janusz Weselak, Józef Leś i Zbigniew Żelichowski. Paradoks polegał na tym, że szło mi coraz lepiej. Dostałem nawet powołanie do kadry makroregionu, w której grałem chociażby z Pawłem Strąkiem (były gracz Wisły Kraków - red.).

Skoro było tak dobrze, to dlaczego wrócił pan do basketu?
Szkoła była dla mnie ważna, ale… nie bardzo lubiłem do niej chodzić. Szczególnie w okresie wiosenno-letnim. Tym samym brałem udział we wszystkich możliwych zawodach międzyszkolnych. Jeździłem chociażby na turnieje tenisa stołowego. Obce nie były mi również lekkoatletyczne imprezy, a szczególnie biegi przełajowe. Należałem do szkolnej drużyny koszykarzy i piłkarzy. Na zawodach w koszykówkę wypatrzył mnie trener Szambelan. Tłumaczyłem, że trenuję w piłkarskiej sekcji klubu, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. - Trening jest w środę o szesnastej na hali MOSiR, do zobaczenia - powiedział na koniec.

Byłem zapatrzony w ukraińskiego zawodnika, Aleksandra Szestopała. Do dzisiaj pamiętam moje dziecięce rozterki, polegające na tym czy iść na mecz piłkarzy, czy może wcześniej ustawić się w kolejce do kas, aby dostać bilet na mecz koszykarzy w ekstralidze. Nie zawsze udawało się "złapać dwie sroki za ogon".

Co mi pan powie na temat ostatniej obecności koszykarzy Stali w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce?
Moim zdaniem klub nie posiadał w rzeczywistości wymaganego budżetu dwóch milionów złotych. To była papierowa fikcja, na potrzeby komisji ligowej. Każdy z chłopaków musiał mieć założoną swoją działalność gospodarczą. Niewykluczone, że do dzisiaj stosuje się takie "zabiegi".

Po co?
Żeby to zawodnicy opłacali sobie "zusy" i inne składki. Przykładowo ja założyłem firmę sportową o nazwie "KOLO" (uśmiech). W ekstralidze graliśmy nadspodziewanie dobrze. Wywalczyliśmy sobie spokojne utrzymanie, mimo tego, że od trzech miesięcy nie dostaliśmy grosza i było wiadome, że po sezonie to wszystko się "zawali".

Zanim zagrał pan w ekstralidze, zmagał się pan przez dłuższy czas z poważną kontuzją pleców.
Praktycznie rok czasu byłem wyłączony z treningów. Przeszedłem dwie operacje, zaliczyłem dwie rehabilitacje, w tym jedną fatalnie zaplanowaną, przedłużającą moją nieobecność na parkiecie. Konkretnie zmagałem się z przepukliną kręgosłupa. Najpierw "pod nóż" trafiłem w Mielcu. Wydawało się, że wszystko było w porządku, ale mieleccy "specjaliści" nakazali mi pięć miesięcy przerwy, zanim rozpocząłem ćwiczenia. Okazało się, że o cztery miesiące za dużo, bo podczas tej blisko półrocznej przerwy, zrobiły mi się na kręgosłupie przyrosty, co pokazało badanie endoskopem w Lublinie. Tym samym musiałem poddać się drugiej operacji. Tym razem właśnie w Lublinie.

Do dziś pamiętam, że chirurg zadzwonił do mnie o 22 we wtorek, żeby poinformować, że w piątek będę operowany. Paradoksalnie cieszyłem się z tego powodu. Byłem zdeterminowany, żeby jak najszybciej "załatwić" tę sprawę, bez względu na ból, ilość operacji. Na szczęście lubelscy chirurdzy swoją robotę wykonali tak dobrze, że mogłem z powodzeniem wrócić na parkiet i, "odpukać", do dzisiaj nie narzekam na żadne dolegliwości związane z kręgosłupem.

Były jakieś chwile zwątpienia? Tylko szczerze.
Nie. Słowo honoru. Założyłem sobie cel, który za wszelką cenę musiałem zrealizować. Mijały kolejne dni, a ja i tak byłem pewien, że wrócę do sportu. Nikt nie był w stanie mnie zdeprymować. Nawet pani w ZUS-ie, kiedy stawiłem się na komisji lekarskiej. - Najlepiej będzie, jak pan zmieni zawód - usłyszałem od niej. Krew się we mnie trochę zagotowała, ale nie odezwałem się słowem. Po prostu wyszedłem i spokojnie zamknąłem za sobą drzwi. Każdy sportowiec ma większe doświadczenie w dążeniu do spełnienia swoich marzeń lub zwykłych celów, od szeregowego urzędnika. Poniósłbym osobistą porażkę, gdyby jakiś "urzędas" był w stanie wyprowadzić mnie wtedy z równowagi.

Po wielu latach gry dla Stali, w końcu musiał pan jednak znaleźć sobie klub poza regionem.
I to od razu w oddalonym o ponad 350 kilometrów od Stalowej Woli, Kutnie. Kontaktowali się ze mną jeszcze działacze Karpat Krosno. Razem z żoną byliśmy nastawieni na przeprowadzkę na południe, ale wówczas zadzwonili działacze drugoligowego AZS-u Kutno. - Panie Pawle, niech pan powie sumę - usłyszałem. "Krzyknąłem" wygórowaną stawkę, bo nie sądziłem, że klub drugoligowy będzie w stanie płacić tyle jednemu zawodnikowi. - W porządku, niech pan porozmawia z żoną, kontrakt i mieszkanie czekają na was - na tym skończyła się rozmowa. Byłem wręcz w szoku. Moja młodsza córka miała dopiero kilka miesięcy i trochę nie po drodze był nam taki daleki wyjazd, ale na drugi dzień dzwoniłem już do kumpla i organizowałem transport. Do Kutna pojechał za nami maksymalnie obładowany "dostawczak" (uśmiech).

Po roku czasu, jako kapitan AZS-u Kutno, awansował pan z drużyną do pierwszej ligi. Po co był panu transfer do Polonii Przemyśl?
Byłem do niego zmuszony. Życie w Kutnie bardzo odpowiadało zarówno mnie, jak również mojej rodzinie. Pamiętam tylko jeden przykry incydent, kiedy moja starsza córka Natalia wylądowała w szpitalu z zatruciem pokarmowym, żona musiała pilnować młodszej w domu, ja byłem na zgrupowaniu, więc potrzebne były "posiłki" ze Stalowej Woli. Dziadek przyjechał pociągiem do wnuczki i przesiadywał z nią w szpitalu.

Atmosfera w drużynie panowała znakomita. Już wtedy koncern "Polfarmex" miał w planach poważne zainwestowanie w klub. Naszym trenerem był Andrzej Kowalczyk. Była taka sytuacja, że graliśmy z Toruniem decydujące mecze o awans do pierwszej ligi. Przez roszady szkoleniowca, niepotrzebnie dopuściliśmy do stanu rywalizacji 2-2. Tym samym konieczne było rozegranie piątego, decydującego spotkania w Toruniu. Dwa dni przed meczem razem z całą drużyną postanowiliśmy nie wyjść na trening. Wyłączyliśmy telefony i siedzieliśmy na mieście.

Dziwna sytuacja. Na pewno całą drużyną?
Tak. Młodzi zawodnicy sami przyznali, że nie powinni otrzymać szansy gry w takich ważnych meczach. Na drugi dzień odbyły się rozmowy z prezesami. Jako kapitan musiałem brać w nich udział. Doszliśmy do porozumienia, oni wręcz przyznali nam rację. Trener nie odezwał się słowem na temat naszego protestu. Mówił tylko, jak ważny mecz czeka nas w Toruniu. Niespodziewanie wysoko pokonaliśmy gospodarzy i mogliśmy świętować awans.

Kilka tygodni później na miejsce trenera Kowalczyka, został zatrudniony Jarosław Krysiewicz, który do dzisiaj prowadzi Kutno w ekstralidze. Działacze poinformowali mnie, że mimo sukcesu, muszą rozwiązać ze mną umowę. Oficjalnie trener Krysiewicz nie widział mnie w swoim zespole, ale tak naprawdę on nie miał okazji widzieć mnie na żadnym treningu. Przypuszczam, że poszło o ten incydent przed decydującym o awansie meczu w Toruniu.

Odzyskał pan pieniądze, jakie "wisiała" panu Polonia Przemyśl?
Bez problemu, bo sąd miał z czego te środki ściągnąć. Inaczej wyglądała sytuacja w Stali Stalowa Wola, kiedy spółka ogłosiła upadłość, a nawet jeśli by tego nie zrobiła, to tych pieniędzy po prostu nie posiadała. W pierwszoligowej Polonii wszystko układało się dobrze, do momentu, w którym działacze doprowadzili do sytuacji, że przyjezdni zawodnicy mieli płacone, a ci miejscowi nie. Dobrze wspominam mecz w Przemyślu przeciwko Kutnie, który wysoko wygraliśmy, a ja rzuciłem najwięcej punktów.

Dlaczego obecnie nie można pana oglądać w trzecioligowej Stali Stalowa Wola?
Proszę o następny zestaw pytań (uśmiech). Po rocznej przygodzie w Przemyślu postanowiłem trochę zmienić swoje życie. Udało się znaleźć pracę, którą łączę z amatorską grą w stalowowolskim "Met-Budzie". Jeszcze niedawno występowaliśmy w tej samej lidze, co teraz Stal, ale ze względu na przejściowe kłopoty finansowe sponsora, musieliśmy się wycofać. Oczywiście gra w trzecioligowym "Met-Budzie" nie łączyła się z żadnymi korzyściami materialnymi. Graliśmy za… obiad i piwo, gdy wracaliśmy z jakiegoś wyjazdu.

Odnośnie mojego powrotu do Stali. Kiedyś doszły mnie słuchy, że musiałbym być dyspozycyjny przez cały tydzień, co oznaczałoby rezygnację z pracy. Przykro mi, ale za dwieście złotych miesięcznie nie utrzymam rodziny. Jeśli chodzi o poziom sportowy trzecioligowych rozrywek koszykarskich, to jest on tak amatorski, że na mecze mógłbym przyjeżdżać pięć minut przed ich rozpoczęciem.

Bez przesady (uśmiech).
Przypomniało mi się, jak za czasów trenera Leszka Kaczmarskiego pojechaliśmy w dniu spotkania do… Kwidzynia. W pierwszej lidze grało się spotkania o trzecie miejsce. Totalny bezsens. Żeby nie naciągać klub na koszty, na koniec sezonu zrezygnowaliśmy z noclegu i wybraliśmy się autobusem w podróż. Po wyjściu na parkiet, chwilę po przejechaniu 550 kilometrów, żaden z nas nie potrafił dogadać się ze swoimi nogami (uśmiech). Pogromu nie było, ale porażka była nieunikniona.

Jakieś inne historie pan wspomina?
Na przykład chamskie zachowania kibiców w Wałbrzychu. Rzadko kiedy drużyny przyjezdne odnosiły tam zwycięstwa, bo często nawet sędziowie byli wręcz zastraszani. Na porządku dziennym było chociażby plucie z trybun na koszykarzy gości. Do dziś pamiętam, jak z chłopakami uciekaliśmy z parkietu do szatni (uśmiech). Udało nam się wygrać z Górnikiem, zebraliśmy się w grupie, żeby zrobić okrzyk radości. To rozdrażniło wałbrzyskich kibiców. Nastąpiły potężne gwizdy, rzucanie w nas jakimiś plastikowymi butelkami i trzeba było się "zmywać".

Ale i w stalowowolskiej hali bywało "gorąco", jak choćby podczas słynnych derbów z Siarką. Kontuzjowany Michał Nykiel przyszedł na ten mecz z rodziną i jak później mówił, mocno się wystraszył, gdy kibice z policją ruszyli na siebie.

W wieku osiemnastu lat, czyli zaraz po zdobyciu ze "Stalówką" brązowego medalu mistrzostw Polski juniorów, otrzymał pan konkretną propozycję z silnego wówczas Zagłębia Sosnowiec. Kilka lat później chciał pana w Siarce Tarnobrzeg, doskonale znany na Podkarpaciu, trener Bogusław Wołoszyn.
Z perspektywy czasu, mogę stwierdzić, że przeprowadzki do Sosnowca trochę się wystraszyłem. Drużyna była naszpikowana bardzo dobrymi zawodnikami, jak choćby Robert Witka. Ciekawą ofertę otrzymałem również od byłego selekcjonera reprezentacji Polski, Dariusza Szczubiała, który proponował mi grę w prowadzonym przez siebie Zniczu Jarosław. W Stalowej Woli było mi jednak na tyle dobrze, że te chęci do przenosin, do momentu upadku sekcji, były znikome. W Stali miałem przyjemność trenować z takimi profesjonalistami jak: Heniu Bieleń, Romek Prawica czy Stasiu Szwedo. Nie zapominając oczywiście o warsztacie szkoleniowym trenerów: Szambelana, Jareckiego i Kaczmarskiego.

Paweł Pydych - ma 34 lata, urodził się w Stalowej Woli. Wychowanek "Stalówki", z którą zdobył między innymi brązowy medal mistrzostw Polski juniorów. W swojej karierze występował również w drużynach AZS-u Kutno, a także Polonii Przemyśl. Wielokrotnie wyróżniany w plebiscytach sportowych na Podkarpaciu.

Paweł Pydych w akcji.
Paweł Pydych w akcji. archiwum prywatne

Paweł Pydych w akcji.
(fot. archiwum prywatne)

Paweł Pydych w akcji.
Paweł Pydych w akcji. archiwum prywatne

Paweł Pydych w akcji.
(fot. archiwum prywatne)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie