Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były trener koszykarzy "Stalówki" oraz Siarki: Moja żona miała mieć zakaz odwiedzin. Podarłem kontrakt i wyszedłem [ZDJĘCIA]

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Trener Bogusław Wołoszyn wraz z synem Michałem, który ze względów zdrowotnych niedawno zakończył karierę sportową.
Trener Bogusław Wołoszyn wraz z synem Michałem, który ze względów zdrowotnych niedawno zakończył karierę sportową. archiwum prywatne
O nietypowym powiadomieniu o narodzinach córki, trenowaniu głodujących koszykarzy, historycznym awansie ze Stalą do ekstraklasy i fanaberiach klubowych działaczy - Bogusław Wołoszyn opowiedział nam o swoim życiu.
Bogusław Wołoszyn potrafi niezwykle barwnie opowiadać o swojej karierze trenerskiej.
Bogusław Wołoszyn potrafi niezwykle barwnie opowiadać o swojej karierze trenerskiej. BARTOSZ MICHALAK

Bogusław Wołoszyn potrafi niezwykle barwnie opowiadać o swojej karierze trenerskiej.
(fot. BARTOSZ MICHALAK)

W 1987 roku, jako 29-letni szkoleniowiec, wywalczył pan z koszykarzami Stali Stalowa Wola historyczny awans do ekstraklasy. Mogło zaszumieć w głowie.
Szybko zszedłem na ziemię. Po sezonie pojechałem na konferencję szkoleniową do Cetniewa. Nie byłem już anonimową osobą, ale w towarzystwie starych, doświadczonych trenerów pokroju: Tadeusza Aleksandrowicza, Ludwika Miętty-Mikołajewicza, Tomasza Służałka, Mieczysława Raby, Andrzeja Kuchara czy Wojciecha Krajewskiego pozostała mi rola tak zwanego chłopaka na posyłki (uśmiech). Poza protokołem: gdyby na stole zabrakło zakąsek i wódki, to zaraz byłaby komenda: "Młody, no działaj, działaj". Ile ja się wtedy nasłuchałem, jakie to sztuczki stosują ligowi wyjadacze…

Jakie?
Jeśli czekał cię mecz z drużyną, która była mocna w szybkim ataku, to przed rozpoczęciem pojedynku zawieszało się… nowe siatki na koszach. Piłka po celnym rzucie zdecydowanie wolniej spadała na parkiet, co po części uniemożliwiało przeciwnikowi wyprowadzenie błyskawicznej kontry.

Przed meczami u siebie przez cały tydzień można było przygotowywać się, trenując rzuty do koszów zawieszonych… na różnej wysokości. Przykładowo jeden z nich mógł znajdować się sześć centymetrów niżej. Byli szkoleniowcy, którzy przed każdym spotkaniem na wyjeździe, z uporem maniaka sprawdzali, czy obydwa kosze są na tej samej, regulaminowej wysokości (uśmiech).

Jak to się w ogóle stało, że klub obdarzył pana zaufaniem? To rzadkość, żeby seniorów prowadzili tak młodzi szkoleniowcy.
Co ciekawe jest to powód, dla którego do dzisiaj nie rozmawiam z pewnymi ludźmi. Tak to już jest, że większość trenerów uważa się za tych najlepszych. Jesteśmy trochę narcyzami. Nie ma w tym nic złego, ale ta nasza duma sprawia, że łatwo o nieporozumienia, konflikty.

Byłem zaraz po studiach w Krakowie. Szkołę trenerską zaliczyłem w teorii i w praktyce, ponieważ pomagałem w prowadzeniu AZS-u Kraków. W "Stalówce" pracowałem z grupami młodzieżowymi, a następnie pomagałem przy pierwszym zespole Alfredowi Rzegockiemu. Pod koniec sezonu 1985/86 miał on problemy ze zdrowiem, więc w kilku spotkaniach to ja pełniłem rolę pierwszego szkoleniowca. Odnieśliśmy przekonujące zwycięstwa i niespodziewanie otrzymałem ofertę kontraktu na następny rok od ówczesnego prezesa Stali, Jerzego Augustyna. Rzecz jasna zarząd niejednomyślnie zaakceptował ten pomysł, ale nie miało to już żadnego wpływu na rozwój sytuacji.

Sensacyjnie awansowaliście do ekstraklasy.
Zespół oparty był na takich zawodnikach jak: Andrzej Nowak, Staszek Zgłobicki, Waldek Wyka, Marek Jarecki, Piotrek Lewandowski czy młodziutki Stasiu Szwedo, po którego później zgłosiła się reprezentacja i mocarna Stal Bobrek Bytom.

Pojechaliśmy do Leszna na turniej finałowy. Najpierw dostaliśmy solidne "bęcki" od Koszalina, ale w dwóch kolejnych grach pokonaliśmy po dogrywce Pogoń Szczecin i Astorię Bydgoszcz. 1987 rok był piękny dla Stalowej Woli. Przecież awans wywalczyli też piłkarze. Miasto żyło sportem.

Euforia niestety trwała tylko jeden sezon, po którym zespół zanotował spadek.
Do dzisiaj pamiętam mecz, przez który spadliśmy z ekstraklasy. Przegraliśmy u siebie ze Śląskiem Wrocław po… dwóch dogrywkach! W pierwszych minutach za faul dyskwalifikujący z boiska wyleciał Marek Jarecki, którego w cwany sposób sprowokował Kołodziejczak. Później doszły mnie słuchy, że wrocławianie byli "ustawieni" z arbitrami, którzy tylko czyhali na taką sytuację. Wygrana ze Śląskiem dawała nam spokojne utrzymanie, a tak walczyliśmy z Legią Warszawa, która urządziła nam saunę w szatniach na Bemowie (uśmiech).

To znaczy?
Był początek lata, a kaloryfery w szatni gości były rozgrzane do czerwoności. Chłopaki po przebraniu byli spoceni, jakby wracali z rozgrzewki. Po spadku prezes Augustyn poinformował mnie, że muszę poszukać sobie nowego klubu. Miałem żal o tę decyzję. Ludzie doceniali naszą grę. We własnej hali przegraliśmy raptem trzy, bądź cztery spotkania w całym sezonie. Gładko wygrywaliśmy z Lechem Poznań czy Wisłą Kraków. Po części stałem się zakładnikiem niespodziewanie dobrej gry własnego zespołu. Tabela składała się z dwunastu drużyn, z czego cztery ostatnie walczyły później o utrzymanie. Na nieszczęście zajęliśmy dziewiąte miejsce.

Cóż, wtedy koszykówka przynajmniej była… normalna. Teraz z ekstraklasy spaść nie można.
Nie ma co "gdybać". Po sezonie wylądowałem w Siarce Tarnobrzeg, choć bardzo bliski byłem podpisania umowy z zamożną Unią Tarnów.

Dlaczego nie wyszło?
Powiem ci, że to była chyba najdziwniejsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Pojechałem na rozmowy do Tarnowa. Proponowali naprawdę dobre pieniądze, fajny apartament w hotelu "Chemik". W pewnym momencie dyrektor zakładów azotowych spytał się mnie, czy ktoś będzie mnie w nim odwiedzał. Odpowiedziałem, że mam żonę i synka. Z przekąsem stwierdził, że nie będą mnie mogli w tym hotelu odwiedzać. Byłem pewny, że facet robi sobie żarty, ale nic z tego! Nie miałem innego wyjścia, jak podrzeć umowę i wyjść z gabinetu.

Trafił pan do Siarki, z którą po kilku tygodniach przyjechał pan na mecz do… Stalowej Woli.
To była piękna chwila. Kibice przywitali mnie owacjami, a w trakcie meczu kilkukrotnie skandowali moje nazwisko. Po latach mogę się przyznać, że pojawiły się wtedy łzy wzruszenia.

Jak wygląda praca trenera, który prowadzi starszych od siebie zawodników?
W Siarce Tarnobrzeg pracowałem z doskonale znanym w regionie Kaziem Wacławczykiem. Był ode mnie starszy, byliśmy kumplami, darzyłem go ogromnym szacunkiem, ale obowiązywała jedna zasada: w szatni, to ja jestem "panem trenerem". Gdyby młodzi zobaczyli, że razem z Kazkiem traktujemy się na treningach jak kumple, którzy ciągle robią sobie żarty, przeklinają, to towarzystwo by się za bardzo wyluzowało.

W Tarnobrzegu pracował pan przez ponad pięć lat. Jak pan wspomina ten czas?
Jak najbardziej pozytywnie, choć awansu do ekstraklasy nie udało się nam wywalczyć. Wszystko było uzależnione od kondycji finansowej "Siarkopolu". Po kilku latach koszykarskiej sekcji klubu groził nawet upadek. Bardzo mi zależało, żeby to nie nastąpiło, dlatego wręcz zmusiłem Kazka Wacławczyka, żeby to on przejął zespół. To był człowiek, którego w Tarnobrzegu każdy szanował. Mógł załatwić dużo więcej rzeczy, niż ja. I tak się stało.

Będąc trenerem Siarki urodziła mi się córka. Łączy się z tym zabawna anegdota. Pojechaliśmy na mecz do Katowic. Moja żona była w ósmym miesiącu ciąży. W dniu meczu siedziałem w hotelu z kierownikiem zespołu i spokojnie piłem kawę, układając sobie w głowie taktykę. Nagle podszedł do stolika największy jajcarz w zespole, Piotrek Ćwięk i mówi: "Trenerze, ma pan córkę". To jeszcze nie był czas telefonów komórkowych, dlatego szybko odparłem: "Piotrek, odejdź". - Ma pan córkę - powtórzył jak zwykle uśmiechnięty, a całej sytuacji przyglądali się pozostali zawodnicy. - Kur**, spier***** - krzyknąłem z nerwów.

Niesłusznie?
Okazało się, że ktoś z rodziny zadzwonił do hotelu z tą wspaniałą nowiną. Piotrka po chwili przeprosiłem, bo on już sam nie wiedział, jak mnie przekonać (uśmiech). Mecz wygraliśmy i całą podróż do Tarnobrzega świętowaliśmy przyjście na świat mojej córki Natalii.

Tak sobie teraz myślę, że niewiele jest klubów na Podkarpaciu, w których pan… nie pracował.
Ale prawdziwą szkołę życia zafundował mi pobyt w Radomiu. Fakt, że poprowadziłem zespół AZS-u do utrzymania na zapleczu ekstraklasy, uważam za jeden z największych swoich osiągnięć. W drużynie panowała, jak sama nazwa wskazuje, istnie studencka atmosfera. Brakowało pieniędzy, zawodnicy albo byli głodni, albo zajadali się zupkami chińskimi. Po 25. minutach rozgrzewki łapały ich skurcze! Byłem bardzo bliski zerwania kontraktu, ale prezesi byli mistrzami w mydleniu oczu. Poza tym liczyłem na wypłacenie zaległych pensji.

Udało się?
Po wygranym barażu o utrzymanie w lidze z… Siarką, po części dług został uregulowany. Nie chciałem powtórki z rozrywki, dlatego spakowałem walizki i wróciłem do domu.

Ze względów zdrowotnych zrezygnował pan z dalszego prowadzenia ekipy z Krosna. Co konkretnie panu dolegało?
Migotanie przedsionków zdiagnozowano u mnie już wcześniej, kiedy miałem zaszczyt prowadzić Resovię Rzeszów. Doskwierały mi problemy z biodrami i kręgosłupem. Pojechałem na specjalistyczne badania do Warszawy. Tam zrobili mi USG. Natychmiastowo dostałem skierowanie na kardiologię. Tym samym, zamiast martwić się o biodra, zacząłem martwić się dodatkowo o serce. Musiałem trochę zwolnić.

Przez kilka lat dzień w dzień dojeżdżałem do Rzeszowa. Następnie był pobyt w Jarosławiu i ogromna presja na awans. Zwolniono mnie po kilku miesiącach, co też mocno przeżyłem, bo nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się stracić pracy w trakcie sezonu. Podczas pracy w Krośnie doszedłem do wniosku, że nadszedł czas na zmiany.

Nieprzerwanie od 1987 roku prowadziłem jakieś profesjonalne drużyny, wróciłem do pracy z młodzieżą.
Od czterech lat prowadzi pan w Stali drużyny dziewcząt. Przypuszczam, że to nie jest taka łatwa robota, jak może się wydawać.

Zupełnie inna specyfika pracy. Dziewczyny mają swoje humory. Pamiętam, jak podczas jednego z treningów spokojnie tłumaczyłem swojej zawodniczce, żeby starała się dynamiczniej wykonywać ćwiczenie. Skończyłem mówić, a ona niespodziewanie odwróciła się na pięcie i… poszła do szatni. Zgłupiałem (uśmiech). Na drugi dzień przeprosiła mnie i powiedziała, że miała gorszy dzień.

Mam jednak wrażenie, że pana kariera trenerska mogła wyglądać zupełnie inaczej. Szczególnie, że już w wieku 29 lat osiągnął pan duży sukces.
Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym przyjął ofertę od działaczy Stali Bobrek Bytom. W latach 90. to był jeden z najlepszych klubów w Polsce. Dostałem konkretną ofertę. Przez pół roku miałem pełnić rolę drugiego szkoleniowca i pomagać swojemu idolowi Mieczysławowi Rabie, a następnie samodzielnie prowadzić zespół.

Jak pan mógł odrzucić taką propozycję?
Uznałem, że to byłoby nie fair wobec trenera Raby. Pisałem pracę magisterską na podstawie jego osiągnięć z Resovią, a później miałbym kopać pod nim dołki? Nie wyobrażałem sobie takiego scenariusza. Dopiero po latach, w luźnej rozmowie z trenerem, dowiedziałem się, że on nie miałby nic przeciwko, gdybym podpisał ten kontrakt. Zdenerwowany podkreślał, że źle postąpiłem nawet do niego nie dzwoniąc, żeby zapytać o zdanie.

Jakie szczególne zdarzenia związane z pana wieloletnią pracą trenerską zapadły panu w pamięci na lata?
Skupmy się na roku, w którym awansowałem ze Stalą do ekstraklasy. Po wygranym meczu w Przemyślu z Polonią niespodziewanie doskoczył do mnie kibic, który sprzedał mi solidnego kopniaka w tyłek. Wywiązała się wtedy spora szarpanina (uśmiech).

Prawdziwą huśtawkę nastrojów przeżyłem w meczu w Ostrowie ze Stalą. Przegrywaliśmy dwoma punktami, ale w ostatnich sekundach spotkania "trójkę" zaliczył Zgłobicki. Ze szczęścia wręcz pobiegłem do szatni, żeby nie prowokować miejscowych kibiców. Nagle do szatni przychodzi przybity Piotrek Lewandowski i mówi: "Trenerze, przegraliśmy". - Co ty pier******? - warknąłem i wróciłem na parkiet, żeby dowiedzieć się, co się stało. Podbiegłem do sędziego, z którym co ciekawe znaliśmy się, a ten powiedział tylko: "Boguś, nie mogłem inaczej". Pod presją kibiców nie zaliczył tej "trójki". Byłem w szoku.

Bogusław Wołoszyn (ma 58 lat) - wychowanek Stali Stalowa Wola. Absolwent krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Jako pierwszy w historii poprowadził koszykarzy "Stalówki" do ekstraklasy. Z powodzeniem pracował również w takich klubach jak: Siarka Tarnobrzeg, AZS Radom, Teksanit Kielce, Resovia Rzeszów i MOSiR Krosno. Krócej prowadził ekipę Znicza Jarosławia. Aktualnie prowadzi kobiece grupy młodzieżowe w Stali, a także jest nauczycielem wychowania fizycznego w stalowowolskim Samorządowym Liceum Ogólnokształcącym. Jego trójka dzieci: Michał, Bartłomiej i Natalia są wychowankami Stali Stalowa Wola. Szczególnie znani dla polskich kibiców koszykówki są bracia Wołoszyn.

Bogusław Wołoszyn aktualnie trenuje kadetki Stali Stalowa Wola.
Bogusław Wołoszyn aktualnie trenuje kadetki Stali Stalowa Wola. archiwum prywatne

Bogusław Wołoszyn aktualnie trenuje kadetki Stali Stalowa Wola.
(fot. archiwum prywatne)

Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym.
Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym. archiwum prywatne

Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym.
(fot. archiwum prywatne)

Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym.
Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym. archiwum prywatne

Bogusław Wołoszyn przekazujący uwagi swoim podopiecznym.
(fot. archiwum prywatne)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie