Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kapelusz , który... przypomina o śmierci

Wioletta KAMIŃSKA

Maria Leżańska ze Stalowej Woli przez pół roku żyła jak w więzieniu. Choć była pracownikiem cywilnym, hełm i kuloodporna kamizelka stały się nieodłączną częścią jej stroju. Przywykła do pracy w stresie i ciągłego nasłuchiwania świstu moździerzy. Choć wierzy w przeznaczenie, cieszy się, że jest już w domu. - Taki wyjazd jest zbyt dużym przeżyciem dla rodziny - mówi.

Baza jak więzienie

- Cały czas tylko baza i baza. Dookoła kraty, zasieki betonowe płyty i worki z piachem. Palmy widzieliśmy tylko w oddali. Prawie jak więzienie, nawet tak wyglądało. Na szczęście, towarzyszyli mi bardzo sympatyczni, wspaniali ludzie - opowiada ładna blondynka.

Poza granicę bazy mogła wyjść tylko w kuloodpornej kamizelce, hełmie i z bronią. Wyjechać poza bazę - jedynie w konwoju, ale nawet to nie było do końca bezpieczne. W każdej chwili samochód mógł wylecieć w powietrze, najeżdżając na bomby domowe roboty odpalane przez telefon komórkowy. Irakijczycy podkładali je na drogach i jak opowiada pani Maria, najwięcej Polaków zginęło właśnie w ten sposób.

Pani Maria tylko dwa razy zdecydowała się na opuszczenie bazy, oddalonej o dziewięć kilometrów od Karbali, świętego miasta szyitów. Choć przed wyjazdem z Polski nie wierzyła, że w ogóle to zrobi.

- Jako pracownik cywilny nie musiałam jechać na pustynię na strzelanie. Ale chciałam. To był mój drugi i ostatni wyjazd z bazy. Pierwszy raz byłam w Babilonie - wspomina i dodaje: -Będąc w Bydgoszczy, na przeszkleniu przed wyjazdem, przełożony powiedział, że dla zdrowia psychicznego każdy przynajmniej raz w miesiącu powinien wyjechać za bazę. Pomyślałam wtedy: co ten gościu opowiada. Byłam przekonana, że kiedy znajdę się już na terenie bazy, to się stamtąd nie ruszę. Ale chciałam coś zobaczyć, poznać ludzi...

Jednak do kolejnych wyjazdów poza bazę panią Marię zniechęciły napływające do ich szpitala ofiary bomb domowej roboty.

Do Iraku z ogłoszenia

Mimo że sympatyczna stalowowolanka skończyła studia, różne kursy specjalistyczne i zna dwa języki, to przez ponad rok nie mogła znaleźć pracy. Z ogłoszenia w gazecie dowiedziała się, że wojsko potrzebuje analityka medycznego. Po rozmowie wstępnej, dowiedziała się, że ma jechać do Syrii. Trzy dni później okazało się jednak, że miejscem jej pracy będzie Irak. Zgodziła się, miała dość siedzenia w domu. Chciała też udowodnić, że dziecko, jak jej zarzucano, kiedy starała się o pracę, nie czyni jej niedyspozycyjną.

- Mama bardzo się denerwowała. Muszę jednak przyznać, że byłam zdziwiona, bo dosyć łatwo zgodziła się na mój wyjazd. Nawet jej to powiedziałam, ale odparła, że wie, jaka jestem uparta i że nawet jakby się położyła w drzwiach, to i tak bym przeszła, bo jak już postanowiłam, to pojadę - wspomina.

Najtrudniejsze było rozstanie z siedmioletnim synem. Ale cały czas przekonywała go, że będzie pracowała w bazie, a tam nic jej nie grozi. Później, przy każdej rozmowie telefonicznej, "mały" upewniał się, czy mama na pewno jest w bazie. Bardzo to przeżył. - Od kiedy jestem w domu, co jakiś czas podchodzi do mnie i mówi: "kocham cię mamusiu".

Z Iraku do rodziny mogła dzwonić raz, dwa razy w tygodniu. Rozmowy nie mogły być dłuższe niż 5, 10 minut. Najgorsze były sytuacje, kiedy coś się wydarzyło i mówiono o tym w mediach. - Wtedy najtrudniej było się dodzwonić, bo każdy chciał poinformować swoich bliskich, że nic mu się nie stało. Pisałam więc e-maile do sąsiadów i znajomych, aby uspokoili moich bliskich i przekazali, że ze mną wszystko w porządku.

Śmierć kolegi

- Stwierdzenie: baza bezpieczna to jest jednak takie drobne kłamstewko. Choć na początku też w to wierzyłam - przyznaje pani Maria.

Jednak już podczas pobytu w Bydgoszczy na przeszkoleniu, z opowieści ludzi z poprzednich zmian, pani Maria dowiedziała się, że baza wcale nie jest bezpieczna. Jest dobrze chroniona - to fakt. Cały czas krążą wokół niej patrole. Uzbrojeni żołnierze obserwują teren z wieżyczek wartowniczych, ale incydentów zagrażających życiu nie brakuje. Obładowani materiałami wybuchowymi Arabowie, samobójcy, co jakiś czas próbują wedrzeć się na teren bazy i ją wysadzić. Na drugiej zmianie prawie bez przerwy ostrzeliwano bazę moździerzami. Na trzeciej zmianie, z którą pracowała pani Maria, ataków moździerzowych, na szczęście, nie było zbyt dużo. Mimo to właśnie podczas tych zmian najwięcej osób zostało rannych. Wielu straciło życie.

- Odprowadzaliśmy każdego zabitego. Kiedy trumnę ze zwłokami niesiono do helikoptera, ustawialiśmy się w rzędzie w pełnym umundurowaniu i kapeluszach, których zwykle się nie nosiło. Dlatego nienawidzę tego kapelusza. Kojarzy mi się z tymi momentami. Najbardziej przeżyłam jednak wypadek śmigłowca, w którym zginął nasz kolega Kostek, lekarz okulista. Tym helikopterem miały lecieć moje koleżanki, ale pilot powiedział im, że tu bardzo trzęsie. Przesiadły się. Przed oczami mam Kostka, który biega od jednej maszyny do drugiej, aż w końcu wsiada do tej pechowej. To był najgorszy dzień w moim życiu - mówi ze łzami w oczach.

Drugi tydzień pobytu w bazie. I pierwszy atak moździerzowy. - Siedzieliśmy w kontenerze mieszkalnym. Nagle usłyszeliśmy świst. Kolega krzyknął: do schronu. Złapałam za hełm, koleżanka za kamizelkę. Dopiero w schronie zorientowałyśmy się, że żadna nie ma pełnego umundurowania. Ale szczerze powiedziawszy, to wcale nie było takie ważne. Schron jest tylko przeciwodłamkowy. Gdyby moździerz w niego uderzył, to nic by nam nie pomogło. W promieniu dziesięciu metrów wokół miejsca uderzenia pocisku z moździerza jest strefa śmierci, w promieniu 30 metrów ludzie mogą zostać ciężko ranni. Tak przynajmniej mówili wojskowi. A schron to taka betonowa beczka - wyjaśnia.

Komplementy od Arabów

Myśli o ciągłym zagrożeniu tkwiły tylko gdzieś w podświadomości pani Marii. - Bo przecież nie można cały czas myśleć o śmierci. Bo człowiek zwariowałby. Zresztą, ja wychodzę z założenia, że to, co jest człowiekowi przeznaczone, to i tak się stanie, niezależnie od tego gdzie jest - komentuje pani Maria.

Dlatego też zdecydowała się na wyjazd z bazy. Codziennie po lunchu z koleżankami chodziły też na pobliski bazarek. Jako młoda niebieskooka, blondynka przyciągała spojrzenia Arabów.

- Chyba nigdy nie usłyszałam tylu komplementów, co od Arabów. Ale nie wszyscy są mili. Podczas jazdy do Babilonu chciałam jak najwięcej zobaczyć. Widzący nas Arabowie machali do nas i uśmiechali się. Ja też do jednego pomachałam. A on zrobił taki gest jakby mi chciał podciąć gardło. W takich momentach czuje się, że jesteśmy okupantami.

Nie chcę tam wracać

Z podróży do bazy w Iraku pani Maria pamięta jazdę ciężarówką w 60-stopniowym upale. Z drogi powrotnej przeszywające zimno i nocleg w 30-osobowym namiocie.

Czy jeszcze raz by tam pojechała? - Nie pojechałabym ze względu na rodzinę. Gdybym była sama, to owszem. Czułam się tam dobrze, byłam potrzebna, znałam tam swoje miejsce i obowiązki. Ale dla rodziny jest to zbyt duże przeżycie - ocenia.

Pani Maria wierzy, że dzięki temu nowemu doświadczeniu, uda jej się znaleźć pracę. Zwłaszcza że zyskała dobre opinie przełożonych. Nie zamierza jednak szukać pracy w naszym kraju, bo tu, jak twierdzi, liczą się tylko układy i pieniądze. A człowieka, nawet po powrocie z tak trudnej misji, traktuje się jak niewolnika, który zrobił swoje i jest niepotrzebny. Takie uczucie odniosła, załatwiając konieczne sprawy urzędowe związane z pobytem w Iraku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie