Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Solidarność" po 25 latach

Agata DZIEKAN, Edyta URBANIAK, Zdzisław SUROWANIEC

Kiedyś na celowniku służb bezpieczeństwa, na liście ludzi, którzy mogą stanowić zagrożenie ustroju. Nie mieli łatwego życia, ale nie poddawali się. Wierzyli, że to, co robią, działalność "Solidarności" ma sens. Co dziś, po 25 latach istnienia związku robią ci, którzy go tworzyli?

Nie żałuję

Stanisław Kijanka był elektromonterem, kiedy w sierpniu 1980 roku wybrano go na szefa wydziałowej "Solidarności" w Zakładach Chemicznych w Kopalniach i Zakładach Przetwórstwa Siarki "Siarkopol" w Tarnobrzegu. - Automatycznie znalazłem się też w komisji związku w zakładzie - wspomina. - Na początku chcieliśmy doprowadzić do ukonstytuowania się zarządu "Solidarności". Udało się. Na czele związku w "Siarkopolu" stanął Mieczysław Nieradka. Ja zostałem jednym z jego zastępców po rezygnacji Mariana Antończyka.

Od tej pory Kijanka był na celowniku służb bezpieczeństwa. Trafił na listę ludzi, którzy mogą stanowić zagrożenie dla ustroju. 14 grudnia 1981 roku został internowany. Trafił do więzienia w Załężu. Do domu wrócił dopiero 24 czerwca 1982 roku. - Kilka razy byłem zamykany na 24 godziny w Tarnobrzegu i Staszowie - opowiada pan Stanisław. Pod koniec 1982 roku na trzy miesiące wcielono go do wojska. Razem z około 500 innymi działaczami związku trafił na poligon w Czerwonym Borze. Mimo to nie poddawał się. - Nie żałuję tego, co było - mówi pewnym głosem.

Rok 1989. Stanisław Kijanka stanął na czele komitetu organizacyjnego "Solidarności" w Kopalniach i Zakładach Przetwórstwa Siarki "Siarkopol". - Przystąpiłem do organizacji związku od nowa. Cały czas wierzyliśmy, że się to uda. I udało się. Wprawdzie nie na taką skalę, jak w 1980 roku, kiedy do "S" zapisało się 10 tysięcy ludzi, ale udało się. Mieliśmy trzy tysiące członków.

Na pierwszego przewodniczącego związku w całym "Siarkopolu" w nowej Polsce wybrano Kazimierza Pawlika. - Ja nie kandydowałem. Zostałem jego zastępcą - mówi Kijanka. Od tej pory aż do emerytury pracował w związku.

Emerytem jest od 1998 roku. Jak wygląda jego życie? - Jestem przyzwyczajony do wczesnego wstawania, więc budzę się o 6 rano. Wychodzę z psem na spacer. Potem idę po wnuczka. W wakacje wraz z żoną pilnowaliśmy go. Teraz będziemy odprowadzać do szkoły, bo idzie do pierwszej klasy, a córka z zięciem pracują - opowiada pan Stanisław. Od czasu do czasu zajrzy na działkę, choć za tym nie przepada. Podłubie coś przy trabancie z 1986 roku. O godzinie 15.30 obowiązkowo musi być w domu. - Wtedy cała rodzina, łącznie z córkami i zięciami, siada do stołu. Wspólny obiad to wspaniała tradycja. Wyniosłem ją z domu - cieszy się Stanisław Kijanka.

Czy jest szczęśliwy? Chyba tak. Choć nie mają z żoną kokosów, on dostaje 1300 złotych emerytury, ona jest na zasiłku przedemerytalnym. O wczasach nawet nie myślą. - Byliśmy raz w życiu. Jakieś 30 lat temu. A teraz? Niech młodzi jeżdżą - mówi pan Stanisław. Nowszy samochód? Emeryt nie ma wielkich wymagań: - Trabant na nasze potrzeby wystarcza.

Były związkowiec cieszy się, że dwie córki skończyły studia, a trzecia uczy się w państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Tarnobrzegu. Dwie już wyszły za mąż, trzecią wydaje już za miesiąc. - Mam wnuczkę i wnuka - chwali się. Marzenia? - Chciałbym, żeby średnia córka i zięć znaleźli pracę.

Czy jest zadowolony z tego, co osiągnęła "Solidarność"? - To, co zrobi związek w skali kraju przerosło nasze marzenia. Polska odzyskała niepodległość. Można mówić, co się chce, pisać, co się chce, bez obaw chodzić do kościoła - wylicza jednym tchem. - W sklepach jest towar. Niestety, jak to się mówi, jest towar, ale nie ma pieniędzy. Takie są koszty życia w kraju, w którym jest gospodarka wolnorynkowa. Upadło wiele zakładów, ludzie stracili pracę. To jest coś, czego się nie spodziewaliśmy.

Pierwszy szef "Solidarności" w całym "Siarkopolu", wybrany przez walne zgromadzenie delegatów Mieczysław Nieradka, mieszka w Kanadzie. - Był internowany, podobnie jak ja. Ale jemu prokurator postawił zarzut dopuszczenia się zdrady tajemnicy państwowej, bo w czasie strajku wpuścił na teren zakładu zachodnich dziennikarzy. Dostał wyrok w zawieszeniu, zaproponowano mu wyjazd na Zachód. Skorzystał - wspomina Stanisław Kijanka. W Kanadzie ma stały pobyt, pracuje w państwowym zakładzie. Nie myśli o powrocie. Tam zapuścił korzenie, tam osiedliły się jego dzieci.

Z szefa związku na właściciela firmy

Wiesław Wojtas u schyłku komunizmu kierował "Solidarnością" w Hucie Stalowa Wola. Był to jeden z najliczniejszych związków w kraju. - A jak się kierowało związkiem, to trzeba było stać na czele strajków - mówi. Kierował trzema strajkami, w tym jednym z największych w Polsce w sierpniu roku 1988, kiedy ludzie domagali się legalizacji "S". Ten strajk, jeden z ostatnich ówczesnych wielkich protestów, nazwany został gwoździem do trumny komunizmu.

Napięcie związane z nadstawianiem głowy i narażaniem siebie i rodziny na szykany władz były tak wielkie, że Wiesiek - jak go nazywali koledzy, zapowiedział wycofanie się z działalności związkowej zaraz po zalegalizowaniu związku. Jednak już po legalizacji "S" poprowadził kampanię wyborczą, która dała miażdżące zwycięstwo kandydatom popieranym przez związek.

Jeszcze przed tą kampanią wyborczą otrzymał propozycję objęcia kierowniczej funkcji w jednym z wydziałów huty. Odmówił, bo miał poprowadzić spółkę, założoną przez brata, który wyjechał do Kanady. Jednak kiedy uporał się z wyborami, okazało się, że spółka padła i został na lodzie. Wyjechał do Kanady na kilka lat i wrócił z zarobionymi pieniędzmi. Założył własną firmę "Stalwo" i rozkręcił interes.

- Jestem jednym z nielicznych działaczy związkowych, którzy prowadzą własny interes - twierdzi. Zastanawia się i wymienia jeszcze tylko Mirka Kocika, który był związany z działalnością związkową w hucie, a potem założył własną firmę produkującą galanterię drewnianą, między innymi lampy.

A Wieśkowi idzie świetnie. Wyroby stalowe powstające w "Stalwo" idą nie tylko na rynek krajowy, ale i zagraniczny. Wojas, mimo, że osiągnął sukces, pozostał takim, jakim był kiedyś - zdecydowany w tym co robi, ale bardzo wrażliwy na potrzeby innych. Kiedy przed dziesięcioma laty dowiedział się, że do Stalowej Woli przyjechał repatriant z Kazachstanu, kupił mu telewizor. Kiedy w tym roku do Zbydniowa przyjechali polonusi z Rosji, rodzina Lewkowskich, razem z dwoma synami zawiózł im telewizor z anteną satelitarną, kupił książki, dał na życie 500 złotych, obiecał dalsze wsparcie i pomoc w nauce córki.

Z przewodniczącego na kierownika

Stanisław Krupka to legendarna postać związana ze stalowowolską i regionalną "Solidarnością". Pracował w narzędziowni, od której zawsze zaczynały się strajki i protesty. Wysoki, szczupły, młody, przystojny, opanowany, miał w sobie spokojną zawziętość. Zrobił na swoim stanowisku ołtarzyk, który kłuł w oczy władze polityczne. Został pierwszym przewodniczącym związku w hucie, potem pierwszym szefem regionalnej "S". Był tym, który dźwigał ciężar odpowiedzialności za tysiące ludzi, którzy mu zaufali.

Jak cała regionalna "Solidarność" był mocno wierzący i związany z kościołem katolickim, szczególnie z ówczesnym proboszczem parafii Matki Bożej Królowej Polski księdzem Edwardem Frankowskim, obecnym biskupem pomocniczym diecezji sandomierskiej. Kiedy z inicjatywy biskupa powstała w Stalowej Woli filia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Krupka został dyrektorem administracyjnym. Miał w swoim życiorysie epizod samorządowy. Wybrany na radnego miejskiego, sprawował funkcję przewodniczącego rady, jednak został odwołany.

Ostatnio, po zmianach organizacyjnych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, jego funkcja to zastępca kierownika administracyjnego Wydziału Zamiejscowego Nauk o Społeczeństwie w Stalowej Woli. Związany jest mocno z Radiem Maryja. Miał uznany za utopijny pomysł stworzenia funduszu pożyczkowego w formie talonów zastępujących pieniądze, brał udział w utworzenie stowarzyszenia osób bezrobotnych. W swoich wypowiedziach bardzo mocno akcentuje potrzebę oparcia się na wierze w Boga i nie kryje niezadowolenia ze zmian, jakie w Polsce zaszły. Przed rokiem przeżył dramat, kiedy brat zamordowanego w latach osiemdziesiątych działacza "S" oskarżył go publicznie o to, że to przez niego tak się stało. Krupka zaprzeczył, mówiąc, że pomylił ofiarę z katem i tłumacząc, że także jego brat został zamordowany, a on się nie obnosi z tą śmiercią.

Byłem młody, nie bałem się

- W Mielcu nie było jeszcze postulatów politycznych. Chodziło o wyrażenie niezadowolenia. Ludzie mieli dość ucisku - wspomina Andrzej Cieśla, wtedy latem 1980 był w centrum wydarzeń. Chociaż im nie przewodził. Nie mógł, bo był młodym człowiekiem z sześcioletnim stażem pracy w Ośrodku Badań Rozwojowych Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego Polskie Zakłady Lotnicze.

Pamięta, że to, co się stało później w kraju, ta fala strajków, zaczęło się od jego miasta. - 2 lipca był pierwszy kilkugodzinny przestój w pracy w WSK - wspomina. - To był spontaniczny wybuch niezadowolenia: reżim, brak towarów w sklepach, całonocne kolejki. Było hasło nie pracujemy i nie pracowaliśmy. A strach? Ja byłem młody i jeszcze się nie bałem.

Andrzej Cieśla zdawał sobie sprawę, co znaczyły te bunty. Miał świadomość polityczną, jego rodzice nigdy nie byli w partii i on też nie przyjął legitymacji. A przecież, kiedy ktoś przychodził do WSK, od razu dostawał propozycję - członkostwo. Wielu korzystało, bo to otwierało drogę do awansu.

On jesienią 1980 roku zapisał się do "Solidarności". Na dobre poświecił się związkowi, kiedy przyszła wreszcie wolność, czyli w 1989 roku. - Bo wtedy nastąpiło reaktywowanie "Solidarności" - tłumaczy.

Zaczął budować struktury organizacji w WSK. Rok później działalność związku ruszyła pełną parą. - Mieliśmy wtedy nadzieje. Wierzyliśmy, że za zmianami politycznymi pójdą zmiany gospodarcze.

Wzdycha, bo nic z tych nadziei nie zostało. Zmiany poszły nie w tym kierunku. WSK się rozpadło. - Gdybyśmy byli mądrzejsi o doświadczenia, które mamy teraz, inaczej by się to potoczyło. Nie dopuścilibyśmy do rozczłonkowania WSK. WSK Rzeszów utrzymało się w całości i dzięki temu firmie udało się przeżyć.

Andrzej Cieśla został przewodniczącym Komisji Międzyzakładowej "Solidarności" WSK PZL. Jest nim do dzisiaj. Chociaż mieleckiego molocha już nie ma, szyld pod jakim występował dawniej związek, został. Komisja związku, której szefuje, grupuje związki działające w innych zakładach powstałych na gruzach WSK PZL.

Walczy o prawa pracownicze. Ale to chyba syzyfowa praca. Za rządów Buzka jego związek wywalczył to, że świadczenia osłonowe dla zwalnianych pracowników zagwarantowane dla przemysłu zbrojeniowego, zostały też rozciągnięte na pracowników spółek powstałych z WSK. Kto wtedy odszedł z pracy może się cieszyć z miarę dobrego uposażenia. - Ale przyszedł Miller i zabrał przywileje. Następni trafili na bruk bez wsparcia finansowego ze strony państwa. Zostaliśmy totalnie wyrolowani - mówi.

"Solidarność" w Tarnobrzegu

Kiedy w sierpniu 1980 roku wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, w tarnobrzeskim "Siarkopolu" ludzie spontanicznie przerwali pracę. Stanęły kopalnie "Machów", "Jeziórko". Ludzie gromadzili się na halach. W grudniu 1980 roku "Solidarność" w "Siarkopolu" liczyła 10 tysięcy członków. Związek powstał też w innych zakładach Tarnobrzeskim Przedsiębiorstwie Budownictwa, Kolumnie Transportu Sanitarnego, Powszechnej Spółdzielni Spożywców "Społem".

"Solidarność" w Mielcu

Mieleccy związkowcy mówią, że to od ich miasta zaczęły się strajki z lata 1980 roku. Co je wywołało? Opowiadają: - Na początku czerwca 1980 roku, tuż przed Bożym Ciałem, przed sklepem mięsnym w Mielcu stała długa kolejka. Wszyscy czekali na mięso. Kiedy po kilku godzinach ludzie dowiedzieli się, że towaru nie będzie, wpadli w złość. Opanowali sklep i wrzeszczeli, że mają tego dosyć. Nawet milicja nie interweniowała, kiedy zobaczyła zdesperowany tłum. Władze chyba też zaniepokoiły się reakcją ludzi, bo zaraz po Bożym Ciele, do sklepu przywieziono dużo towaru. Ludzie wtedy zrozumieli, że rządzący boją się wystąpień społeczeństwa.

"Solidarność" w Stalowej Woli

Można mówić o szczególnej roli "Solidarności" w Stalowej Woli w okresie jej powstawania. Kiedy związek został zalegalizowany, w Hucie Stalowa Wola w ciągu miesiąca przystąpiło do niego 8 tysięcy pracowników z 37 wydziałów, czyli prawie połowa załogi. Było to szokiem dla władz, zwłaszcza, że w HSW produkowany był sprzęt wojskowy. Silna "S" była także w Elektrowni Stalowa Wola, PKS, "Mostostalu", Tarnobrzeskim Kombinacie Budowlanym. Stalowa Wola w okresie rządów reżimu Wojciecha Jaruzelskiego stała się jednym z największych ośrodków poziemnej "S". Właśnie ze względu na znaczenie tego ośrodka tu jest siedziba Zarządu Regionu "Solidarność" Ziemia Sandomierska, w Stalowej Woli odbył się także przed dwoma laty zjazd krajowy "S".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie