Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Doktor Karaś nie marzyła o tytule Lekarza Roku

Zdzisław Surowaniec
Doktor Karaś przy wypełnianiu dokumentacji medycznej pacjentów.
Doktor Karaś przy wypełnianiu dokumentacji medycznej pacjentów. Z. Surowaniec
Doktor Janina Karaś ze Stalowej Woli została Lekarzem Roku 2007 w powiecie stalowowolskim. Jej specjalizacja to wielka rzadkość.

- W dzieciństwie sądziłam, że będę pielęgniarką - przyznaje Janina Karaś. W czwartej klasie napisała tak dobre wypracowanie o chorej kobiecie i jej córce, że nauczycielka czytała je we wszystkich klasach. Została lekarzem i to niezwykle rzadkiej specjalności.

- Pochodzę z biednej chłopskiej rodziny, bez żadnych tradycji medycznych. Nawet nie marzyłam, że będę kiedyś lekarzem - przyznaje pani doktor, kiedy rozmawiamy na nocnym dyżurze. Za chwilę będzie północ. O tej porze nie ma już bieganiny z przychodni na oddział, do izby przyjęć czy do laboratorium.

- A potem, powoli, jedna siostra poszła na studia, druga. Ja też spróbowałam. I udało się bez problemu zdać egzaminy za pierwszym razem. Studia przeszły dobrze, bez problemów, z wysoką średnią ocen. Wszystkie egzaminy zdawałam w pierwszym terminie - zwierza się.

FENOMENALNA PAMIĘĆ

- Mam fenomenalną, ogromną pamięć. To mi pomagało. Bo medycyna jest w dużej części nauką pamięciową. To mi ułatwiało studiowanie. Poza tym starałam się być solidna w nauce. Nie byłam typem kujona. Chodziłam na różne kółka, kursy, grałam w brydża. Korzystałam z wszystkiego, co było dostępne w tym czasie dla studentów - opowiada.

Studiowała w Lublinie. - Mam duży sentyment do Lublina. Mojemu najstarszemu synowi nie podoba się Lublin. Ja mu mówię "dziecko, to jest takie piękne miasto". Tam robiłam specjalizację z jedynki, dwójki. Na specjalizację z hematologii przez pięć lat dojeżdżałam tam do kliniki - uśmiecha się do wspomnień. - Kiedy robiłam specjalizację, czułam się, jakbym była na nowo studentką. I to mi przypominało lata młodości z Lublinie. Często jeżdżę tam na konferencje, bo tam należę do kółka hematologów - przyznaje pani doktor.

Hematologia jest trudną specjalnością. Kiedy zrobiła drugi stopień specjalizacji z interny, myślała o specjalizacji z endokrynologii. To dziedzina medycyny zajmująca się zaburzeniami wydzielania hormonów. - Doktor Józef Ujda, który był dla mnie wielkim autorytetem, powiedział mi wtedy "pani lubi się uczyć, hematologia to jest dla pani specjalizacja. Nikt tej specjalizacji tu więcej nie zrobi". I doktor Ujda na tę specjalizację mnie namówił - przyznaje.

DLACZEGO HEMATOLOGIA?

Kiedyś zapytana została dlaczego wybrała hematologię, bo to jest taka smutna specjalizacja. - I to jest prawda. Bo w hematologii łagodne choroby krwi zajmują niewielki procent. A zdecydowana większość to są białaczki, chłoniaki i ziarnice. Do tej pory pamiętam wszystkich młodych pacjentów, którzy niestety odeszli - wyznaje. W hematologii dokonał się duży postęp. Kiedy doktor Karaś zdawała hematologię, średnia życia osób z chorobami nowotworowymi szpiku to były trzy do pięciu lat. - A ja mam pacjentów, którzy przychodzą co miesiąc i żyją siedem, osiem lat. Umożliwił to dostęp do nowych leków, możliwość refundacji - wylicza.

Tak jak w onkologii, choroby krwi wykrywa się albo przypadkowo przy badaniu, przy badaniach okresowych, a najczęściej, kiedy coś dokucza, boli. - I niestety, często jest to już choroba bardzo, bardzo zaawansowana. A możliwości leczenia przy ostrych białaczkach są niewielkie - stawia diagnozę.

Mimo potrzeby ciągłej edukacji i pracy w różnych godzinach dr Karaś nie czekała z rodzeniem dzieci na lepsze czasy. Ma trzech synów. Najstarszy Tomek ma 27 lat i jest po studiach. Lada dzień może być ślub. Średni Michał ma 24 lata, skończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim i zaczyna nowe studia. Najmłodszy Wojtuś ma 11 lat. - To nasza perełka - rozczula się pani doktor.

DOBRZE O SYNACH

O synach mówi bardzo dobrze. - Od początku byli bardzo samodzielni, nigdy nas nie okłamywali, nie mieli jakichkolwiek problemów z nauką - wylicza mama-doktor. Mówi, że ogromne oparcie miała i ma w mężu Andrzeju. - Choć przez długie lata kierował zaleszańską gminą, zawsze miał czas dla rodziny - wystawia mu ocenę.

- Nigdy nie miałam gosposi w domu. Za to miałam szczęście do dobrych nianiek do chłopców. Niańka naszego ostatniego dziecka Wojtka, to go faktycznie wychowała. To cudowna osoba. Do tej pory jest dla syna babcią, jest jak naszym członkiem rodziny - zapewnia pani doktor.

O domu mówi, że musi to być dom, w którym chce się żyć, pracować i wtedy wszystko gra. - To musi być zasługa nie jednej osoby, tylko wszystkich. To przede wszystkim zasługa mojego cudownego męża, co tu dużo mówić - pani doktor nie kryje komu zawdzięcza poczucie stabilizacji.

Przyznaje, że jest typem "twardej baby". - Taka byłam zawsze. Nie miałam brata, tylko same siostry. Zawsze byłam duża, słusznej postury, silna i tak zostało. Mężowi się wydaje, że rządzi, ale wszystko musi być pod kontrolą - dodaje z figlarnym uśmiechem.

RODZINNY JAROCIN

Ma jeszcze jedno miejsce, które określa jako cudowne. To jest dom rodzinny w Jarocinie koło Niska. Rodzice pani doktor zmarli w ciągu dwóch tygodni przed dwoma laty. - Dom jest pusty, ale tam się spotykamy z siostrami. To jest miejsce pod lasem, na uboczu, w ciszy. Tam najlepiej odpoczywam. Mogę zjechać pół Europy, a tam dwa dni i odpocznę - zapewnia.

- Nie marzę o wnukach, bo mamy Wojtka, który rośnie szybko, ale to jest jeszcze dzieciątko. Przez niego czuję się ponownie młodsza. I nie mam takiego pragnienia, jak moja siostra, która straciła głowę dla wnuków - odpowiada pani doktor, kiedy pytam czy bliski ożenek najstarszego syna nie potęguje w niej pragnienie bycia babcią.

- Nie mam wolnego czasu, nie oglądam telewizji. Uwielbiam poczytać dobrą książkę, kiedy jest cicho w domu - zwierza się. Trzy razy przeczytała Trylogię Sienkiewicza, lubi Paulo Coelho, stara się przeczytać coś, co napisał aktualny zdobywca literackiej nagrody Nobla.

Na urlop z mężem pani doktor jeździ w okresie wakacji. - Jeździmy głównie ze względu na dzieci - tłumaczy. Uwielbia góry i nawet jeździ na nartach. Kocha morze i spacery brzegiem morza. - Jeździmy tam, gdzie jest woda. Uwielbiam jeździć po Polsce. Zjeździliśmy Europę, ale zdecydowanie wolę jeździć po Polsce. Ostatnio byliśmy na Mazurach i Kaszubach - wylicza.

DAWKA EMOCJI

Wyjazdy pozwalają odsapnąć od stresującej pracy. - W pracy jest dużo okazji do satysfakcji. I to jest najlepsze w tym zawodzie - przyznaje pani doktor. Ale są także trudne przeżycia, zwłaszcza jeśli dotykają dzieci. - Niby nie można rozgraniczać chorych ze względu na wiek, ale dawka emocji jest inna przy dziecku niż na przykład przy osiemdziesięcioletnim pacjencie, choć leczy się go tak samo. Kiedy nie można uratować dziecka, wtedy to jest straszne. Pamiętam Łukasza, chłopaka z białaczką w wieku mojego syna. Niestety, po drugim przeszczepie zmarł - mówi zasmucona.

- Ale jest też dużo, dużo blasków - zaraz dodaje. - Choć to nieładnie się chwalić, to mam taką pacjentkę, która mówi, że powinna do gabinetu wchodzić na kolanach za uratowane lata życia. Są więc takie zdarzenia, dla których warto być doktorem. To jest takie posłannictwo - powiedziała doktor Janina Karaś na zakończenie naszej nocnej rozmowy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie