Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lasowiacy śpiewali na polonijnym festiwalu w Stanach Zjednoczonych w Portland

Zdzisław SUROWANIEC [email protected]
“Polonez” z Vancouver.
“Polonez” z Vancouver. Z. Surowaniec
Wielki boeing, z trzystoma pasażerami, pod koniec międzykontynentalnego rejsu przeleciał nad Górami Skalistymi i wylądowali w Vancouver nad Pacyfikiem - w metropolii zaliczanej do dziesięciu najbardziej atrakcyjnych miast świata.

Po dwunastu godzinach lotu holenderskimi królewskimi liniami KLM z Warszawy przez Amsterdam, Chór Lasowiacy ze Stalowej Woli stanął na kanadyjskiej ziemi.

Chórzyści wpadli w ramiona Jacka Niemirskiego, polonusa ze Stalowej Woli, który w Vancouver prowadzi Zespół Pieśni i Tańca "Polonez". Artyści mieli być goszczeni przez dwa tygodnie w polonijnych rodzinach w regionie zwanym Kolumbią Brytyjską, w świecie zjawiskowych drapaczy chmur, pięknych drewnianych domów, gór i wysp oblewanych wodami Oceanu Spokojnego.

VANAMI DO USA

Zanim Lasowiacy mieli na własnej skórze przekonać się czy rzeczywiście Kanada pachnie żywicą, dzień po przylocie czekał ich dwudniowy wyskok do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaproszeni zostali na XVI Polski Festiwal. Trzech vancouverskich polonusów - Jacek Niemirski i Robert Nawisielski (obaj rodem ze Stalowej Woli) oraz Sławek Świądczak (rodem z Wrocławia) - w sobotni słoneczny ranek 26 września powiozło Lasowiaków swoimi vanami do światowego mocarstwa, do Portland.

Kiedy ludzie wyruszają w drogę, cieszą się anioły - mówi stare porzekadło wędrowników. Sprawdziło się, aniołki zrobiły wszystko, żeby na niebie kłębiły się tylko małe chmury. Ameryka w słońcu i pod błękitnym niebem wyglądała zjawiskowo. Pędząc autostradami, po terenach należących niegdyś do Indian, artyści z Polski, rozparci w wygodnych fotelach luksusowych aut, mijali Seattle - z bajecznie pięknymi wieżowcami i montownią boeingów oraz miasto Tacoma.

O Portland można wyczytać w internecie, że to największe w stanie Oregon miasto, nazywane miastem mostów i miastem róż. Zostało założone zaledwie w połowie XIX wieku i posiada 240 parków. Dziś cała aglomeracja ma 2 mln ludzi.

Lasowiacy trafili do szczególnego miejsca w Portland, z dala od wielkomiejskiego centrum. Wpadli w małomiasteczkowy klimat dzielnicy, w której znajduje się polski kościół pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa Męczennika i stojącej w sąsiedztwie siedziby Towarzystwa Polskiej Biblioteki. Tu, na przyległym placu, zastawionym straganami, trwał dwudniowy polski festiwal, największa polonijna impreza na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Lasowiacy mieli być jedynym zespołem jaki przybył z Polski. Reszta to były polonijne zespoły ludowe z Vancouver i Kelowna z Kanady oraz z amerykańskiego Portland i Seattle.

NA ESTRADZIE

Występ w plenerze na estradzie oświetlonej ostrym słońcem zaczął się od falstartu. Kiedy Lasowiacy, ubrani w rzeszowskie stroje, wyszli na estradę powitani przez prowadzącą imprezę Polę Gadowski, okazało się, że organizatorzy nie zapewnili instrumentu klawiszowego. A polonus w krakowskim stroju, który właśnie skończył granie na elektronicznych klawiszach, wziął swój instrument pod pachę i nie było mowy, żeby go pożyczył.

Występ odbył się, bo do akcji wkroczył Alojzy Szopa - legendarny muzyk, niegdyś związany z Miejskim Domem Kultury w Stalowej Woli. Dźwignął harmonię, którą ktoś się ulitował i pożyczył. Mistrz zagrał, chór zaśpiewał i wszyscy Amerykanie, którzy stanowili większość uczestników pikniku, byli nareszcie wniebowzięci, kiedy zobaczyli zespół witający ich pięknym bochenkiem chleba z piekarni Jaśka Zawoła. Taki był początek występów na amerykańskim kontynencie chóru, którzy zaprezentował polski folklor, pieśni neapolitańskie, piosenki lwowskie i repertuar operetkowy.

Lasowiacy pierwszego dnia mieli kilka wejść i byli przyjmowani bardzo serdecznie. Podobały się solowe występy Piotra Szpary - kierownika artystycznego zespołu, który śpiewał "Młynareczkę" i nostalgiczną "Matkę". Stanisław Sądej zrobił wrażenie trudnymi wokalnie, ale efektownymi partiami - "Grenadą", "Dzwonami mojej wioski", "Tarantelą" i śpiewaną w duecie z Elą Seweryn "Drożyną". Świetnie wypadła Ela z "Miała baba koguta".

NA ŻYWO

Lasowiacy, jako jedyni, występowali bez playbacku, na żywo. A oprócz śpiewu także tańczyli, co dynamizowało ich popisy. Wrażenie zrobiły również lwowskie klimaty czyli kresowe piosenki, do których artyści przebrali się w mieszczańskie, baciarskie stroje. - Szkoda tylko, że nie śpiewanie po amerykańsku - powiedział jeden z gości, ale czego miał oczekiwać po "polish festiwal"?

Pięknym uzupełnieniem występu "Lasowiaków" były taneczne popisy kanadyjskiego "Poloneza" Jacka Niemirskiego. Ten choreograf, który taneczne szlify z żoną Małgorzatą zdobył w Stalowej Woli pod kierunkiem arcymistrza Igo Wachowiaka, przekazał radość tańca polonijnym nastolatkom. Pokazali taki żywioł, że publiczność zgotowała im owację za każdym tańcem.

Połowa ludzi słuchała koncertów, druga połowa stała w kolejkach po polskie jedzenie. Warto było przejechać tysiące kilometrów na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, żeby zobaczyć jaką furorę robią polskie specjały. Z pierogarni z Chicago organizatorzy sprowadzili kontener pierogów, nazywanych z amerykańska "polish dumplings" czyli polskimi knedlami. Były z nadzieniem jagodowym, truskawkowym, wiśniowym, ze słodkim serem, kapustą i ruskie. Po dolarze za sztukę i szły jak woda.
Ich przygotowywaniem na zapleczu plebanii, pod gołym niebem, zajmowały się trzy siostry Bośniaczki, których dziadek był Polakiem i Krystyna Grzelak z Budziwoja spod Rzeszowa, mieszkająca w Stanach od ponad dwudziestu lat. - Kiedyś sami lepiliśmy pierogi, ale od kiedy jest tak wielu chętnych, sprowadzamy je zamrożone - tłumaczyła.

Pierogi uwolnione z opakowań, wędrowały do parowego pieca i po chwili, puszyste, trafiały do podgrzewanych pojemników i na stragan, gdzie już stała kilkudziesięciometrowa kolejka, obsługiwana przez wolontariuszy.

ACH TE PLACKI!

Kolejną kulinarną atrakcją były gołąbki, polska kiełbasa na gorąco i bigos. Za dziewięć dolarów można było kupić zestaw - bigos, na nim kilka pierogów, obok gołąbek i kiełbasa. A do popicia był zimny Żywiec i Okocim, po które była większa kolejka niż po niemieckie piwa.

Ale największym wzięciem cieszyły się smażone duże placki ziemniaczane, podawane ze śmietaną i gęstym przecierem jabłkowym! Kolejka ciągnęła się na sto pięćdziesiąt metrów. A smażyli je chłopcy, którzy traktowali to zajęcie rozrywkowo, pokładając się ze śmiechu, nawet jeśli placki przypalali. Jeden z nich z dumą prezentował jak placek zdjęty łopatką z blachy podrzuca i łapie na talerzyk.
- Jak się na co dzień je amerykańskie jedzenie bez smaku i zapachu, to polskie wyroby wydają się być rewelacją - powiedział jeden z polonusów.

Na straganach przebierać można było w polskich wyrobach - były bursztyny i wyroby jubilerskie, krakowskie czapki, pisanki, ceramika z Bolesławca, drewniane talerze, saszetki z ziołami, szaliki do kibicowania z napisem "Polska". I to wszystko pod błękitnym amerykańskim niebem i słońcem.
Wieczorem Lasowiacy ruszyli w tany, razem z Amerykanami. Szaleli do nocy pod wygwieżdżonym niebem, a potem na dokładkę w sali widowiskowej Polskiej Biblioteki. Spanko było po przeciwnej stronie ulicy, w piętrowym hotelu Pod Palmami, z "king beds" czyli wielkimi małżeńskimi łóżkami.

PIEROGI NA ŚNIADANIE

Niedziela rozpoczęła się dla Lasowiaków i ich opiekunów od śniadania w podpiwniczonej części kościoła świętego Stanisława Biskupa. Jeden z młodych polonusów, wskazując na pierogi z kapustą, powiedział, że to "pierogi z bigosem".

Była okazja spotkania z proboszczem portlandzkiej parafii księdzem Tadeuszem Rusnakiem należącym do zgromadzenia zakonnego Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii Zagranicznej. To on zaprosił Chór Lasowiaków do Stanów Zjednoczonych. Jak wspomniał, w Portland jest 350 rodzin polonijnych. Jako kapłan musi się mocować z takimi zjawiskami emigrantów jak tęsknota za krajem, porzucaniem rodzin, kryzysem związanym z utratą pracy, nieznajomością języka. - Lekarze tutaj zamiatają - powiedział.

Lasowiacy zrobili muzyczną oprawę mszy świętej. A po niej koncertowali jak poprzedniego dnia, już do akompaniamentu klawiszy, które organizatorzy zapewnili. W słoneczne popołudnie, kiedy festiwal trwał w najlepszy, chórzyści wsiedli do vanów i ruszyli w drogę do Kanady. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że można tu zostać. Nie te czasy. Tym bardziej, że czekały na nich wspaniałe polonijne rodziny w Kanadzie i czarodziejskie Vancouver.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie