Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zburzyli dom bez zgody właściciela

Klaudia Tajs
W odremontowanym domku planowałem wygospodarować miejsce dla dwóch pokoi, kuchni i niewielkiej łazienki - pokazuje Józef Rajtar.
W odremontowanym domku planowałem wygospodarować miejsce dla dwóch pokoi, kuchni i niewielkiej łazienki - pokazuje Józef Rajtar. K. Tajs
Przez cztery lata mężczyzna domagał się od lokalnej władzy odszkodowania za bezpodstawne zrównanie z ziemią budynku. Ale się doczekał.

- Walcząc o zadośćuczynienie, chciałem pokazać, że nie można traktować innych jak ludzi gorszego gatunku - mówi Józef Rajtar z Tarnobrzega. Cztery lata temu jakiś urzędnik z magistratu zdecydował o wyburzeniu jego domku. Pan Józef konsekwentnie domagała się wypłaty odszkodowania za ruinę, bo tak mówili urzędnicy o jego budynku. Udało się.

Dziś, po czterech latach od zburzenia, pan Józef nabrał już dystansu do sprawy. Nie denerwuje się, nie krzyczy. O wszystkim, co działo się przez ostatnie lata i miesiące, mówi ze stoickim spokojem. Swoją opowieść o drodze do odszkodowania za zburzony budynek kończy jednym zdaniem. - Największą satysfakcję mam z tego, że po rozprawie w sądzie podszedł do mnie Jan Dziubiński, prezydent Tarnobrzega, i powiedział "przepraszam" - mówi zadowolony Józef Rajtar.

GDZIE JEST MÓJ DOM?

Niewielki domek z czerwonej cegły, leżący na terenie podmiejskiego osiedla Sobów, stał się jego własnością po śmierci znajomej. Choć nie mieszkał w domu, regularnie od 15 lat płacił podatek od nieruchomości. Ponad 200 złotych rocznie. - Jakiś czas temu otrzymałem od inspektora nadzoru budowlanego pismo, w którym mówił o konieczności poprawy estetyki zabudowań - wspomina mężczyzna. - Domek stał na uboczu. Wandale wybili okna, wyłamali kraty, nawet dach uszkodzili. Nie było mowy o wyburzeniu. Dlatego kupiłem blachę na dach, gwoździe i zbierałem ekipę znajomych do pomocy przy remoncie.

Kiedy 23 października 2004 roku pan Józef przyjechał do Sobowa z ludźmi, by rozpocząć remont, myślał, że śni. Okazało się, że w miejscu, gdzie jeszcze kilka dni wcześniej stał niewielki budynek z czerwonej cegły, leżała góra gruzu. - Tego dnia była mgła, dlatego pomyślałem, że pomyliłem posesje - wspomina. - Wyszedłem na główną ulicę, sprawdziłem, że tory biegną niedaleko. Wróciłem, a domu dalej nie ma.

Kiedy mgła opadła, pan Józef usiadł z wrażenia. Okazało się, że w miejscu, gdzie był dom, leżała sterta gruzu. Chwilę później na posesję wjechały dwa samochody z pracownikami. Na pytanie pana Józefa, co robią, mężczyźni zakomunikowali, że mają usunąć gruz z rozbiórki. Po robotnikach na posesji zjawił się samochód Straży Miejskiej z kilkoma urzędnikami. - Próbowałem z nimi coś ustalić, ale nic nie wiedzieli - mówi mężczyzna. - Dowiedziałem się tylko, że za kilka dni w sąsiedztwie mojej posesji będzie przechodzić figurka Matki Boskiej i należało zrobić porządki wokół obejść. Nie wiedzieli, kto wydał decyzję o zburzeniu.

KTO ZDECYDOWAŁ O ROZBIÓRCE?

Dwa dni później, kiedy pierwsze nerwy opadły, Józef Rajtar spotkał się z Markiem Woźniakiem, naczelnikiem Wydziału Spraw Komunalnych Urzędu Miasta Tarnobrzega. - Nie powiedział nic na temat tego, kto wydał decyzję - dopowiada pan Józef. - Dlatego w ramach przyjęć obywatelskich spotkałem się z jego przełożonym, wiceprezydentem Andrzejem Wojtowiczem. Po pięciu minutach usłyszałem, że otrzymam w tej sprawie informację na piśmie w terminie do 30 dni.

Pisemna odpowiedz nadeszła po 45 dniach. - Wiceprezydent napisał, że zburzenie budynku nastąpiło ze względu na to, iż obiekt zagrażał bezpieczeństwu, w związku z powyższym teren został uprzątnięty - czyta z decyzji pan Józef. - Jest to nieprawdą, co potwierdził inspektor nadzoru budowlanego.

PO SPRAWIEDLIWOŚĆ DO PROKURATURY

Po takim potraktowaniu przez wiceprezydenta miasta Józef Rajtar zawiadomił prokuraturę o popełnieniu przestępstwa. - Postępowanie umorzono, bo jak tłumaczył prokurator, trudno było ustalić, kto zburzył dom - mówi z zażenowaniem mężczyzna. - Złożyłem drugie doniesienie, które także umorzono, ze względu na niską szkodliwość czynu.

W tym czasie władze miasta zaczęły myśleć o całej sprawie, bo zaproponowały panu Józefowi odbudowę domu. - Początkowo mówili o kwocie 3 tysięcy złotych, potem o 10 tysiącach - wylicza tarnobrzeżanin. - Ja od początku proponowałem kwotę odszkodowania 25 tysięcy złotych, dlatego byłem konsekwentny i nie zgadzałem się na takie rozwiązanie.

Nie widząc końca sporu, po kilkunastu miesiącach wahań, po rozmowie z najbliższymi, Józef Rajtar postanowił dochodzić swoich praw na drodze sądowej. - Przed wokandą stanęło kilkunastu urzędników, z których, jak mówi pan Józef, większość nie miała zielonego pojęcia, po co ich wezwano. - Wtedy pozwoliłem sobie przytoczyć słowa Kapuścińskiego, że w tej sprawie zadziałało telefoniczne prawo, czyli ktoś coś komu powiedział i tak dalej - mówi z satysfakcją.

Na ostatniej rozprawie, w maju tego roku, Jan Dziubiński zaproponował oficjalnie możliwość wypłaty odszkodowania. Wtedy też Józef Rajtar zgodził się, że kwota odszkodowania wyniesie nie 25, lecz 22,5 tysiąca złotych. Pieniądze na konto wpłynęły trzy dni później. Zrezygnowano z dalszego przesłuchiwania świadków. Sprawę zamknięto. - Wygrałem sprawę, ale mam mieszane uczucia - przyznaje Józef Rajtar. - Z jednej strony zaparcie władzy okazało się nieskuteczne. Władza miała pieniądze na procesowanie się, na radców, ja byłem sam, dlatego czuję się spełniony. Z drugiej strony żenujące jest to, że nikt nie przyznał się do wydania decyzji o wyburzeniu mojego domu.

A CÓŻ TO ZA PROBLEM!

Sprawa zburzenia domu Józefa Rajtara od początku była lekceważona przez lokalny samorząd. Kiedy kilka dni po incydencie pan Józef poinformował o tym, co się stało, media, urzędnicy z magistratu przekazywali sobie z rąk do rąk zdjęcia domu przed wyburzeniem, tłumacząc, że przypomina on raczej ruderę. Sprawa niekompetentnego urzędnika, jak również pytania o to, kto wydał decyzję i jaka jest kwota odszkodowania pojawiła się także na sesji Rady Miasta. Większość radnych komentowała sprawę po kątach. Oficjalną interpelację w tej sprawie złożył radny Norbert Mastalerz.

- Zadałem prezydentowi kilka pytań - wspomina Mastalerz. - Dlaczego prezydent wypiera się, że samorząd nie był stroną bezprawnego rozebrania budynku w osiedlu Sobów, skoro rozbiórki dokonało wówczas jeszcze nie podzielone Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w obecności Straży Miejskiej? Ponadto, skoro prezydent miasta nie uznawał się za "stronę" w ewidentnym działaniu na szkodę mieszkańca Tarnobrzega, dlaczego prowadził rozmowy w latach poprzednich z Józefem Rajtarem na okoliczność zadośćuczynienia? Zapytałem także, ile kosztowała rozbiórka przedmiotowej nieruchomości i kto pokrył jej koszty.

Radny Mastalerz twierdzi, że nigdy konkretnej odpowiedzi nie uzyskał. - W ostatnim piśmie od prezydenta czytam, że w tej sprawie udzielono mi wielokrotnie odpowiedzi, a ponadto zawarte w interpelacji pytania mają charakter polemiczny w stosunku do uprzednio udzielnych informacji na temat rozbiórki budynku - czyta radny. - To jakaś farsa. Urzędnik decyduje o rozbiórce. Wszyscy umywają ręce. Kasztami obciąża się Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej, które z tą sprawą miało tyle wspólnego, że jego ludzie wywozili gruz. W jakim mieście my żyjemy? - pyta Mastalerz.

ZNALEŹLI KOZŁA OFIARNEGO

Antoni Sikoń, prezes Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Tarnobrzegu, poproszony o komentarz w całej sprawie, mówi: - Realizacja takich działań wiąże się ze spółką-macierzą przed podziałem - tłumaczy prezes Sikoń.

Na pytanie, czy zgadza się z decyzją, kiedy urzędnik z magistratu wydaje decyzję o rozbiórce, a pieniądze na zadośćuczynienie zostają wpłacone z kasy jego przedsiębiorstwa, prezes Sikoń odpowiada: - Dziękuję bardzo.

O ściślejsze wyjaśnienie poprosiliśmy Jana Dziubińskiego, prezydenta Tarnobrzega. - W trakcie rozprawy sądowej doszło do ugody, na mocy której zostało wypłacone odszkodowanie, a to nie jest wyrok sądowy - mówi Jan Dziubiński. - Tu nie chodziło o zburzenie, lecz o nieprzekazanie materiałów z rozbiórki właścicielowi.
Co zaś tyczy się pociągnięcia do odpowiedzialności urzędnika, który wydał decyzję o rozbiórce, prezydent omija delikatnie temat. - Rozbiórki dokonała obecna, samodzielna już spółka PUK, która kiedyś była w strukturach Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej - dodaje prezydent. - Zaproponowałem, by prezes Sikoń obciążył kosztami byłego prezesa PUK, który bez wymaganych dokumentów dokonał rozbiórki. Decyzja należy do niego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie