Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niezwykła historia człowieka, który zanim się urodził był już katowany. A jako niemowle przeszedł tortury

Piotr KUTKOWSKI [email protected]
- Ta chusta jest dla mnie najcenniejszą pamiątką – mówi Zbigniew Szot.
- Ta chusta jest dla mnie najcenniejszą pamiątką – mówi Zbigniew Szot. Piotr Kutkowski
Zbigniew Szot urodził się w 1949 roku w radomskim więzieniu, ubowcy chcąc zmusić matkę do zeznań zadawali na jej oczach mu cierpienia. Pamiątką z tamtych lat jest wyhaftowana potajemnie chusta, która została przemycona jako pieluszka.

Mieszka w Warszawie, ale Radom często odwiedza. Odwiedza, szukając swoich śladów. Pierwsze zaprowadziły do dawnej siedziby Aresztu Śledczego na ulicy Malczewskiego. To tam się urodził 24 lutego 1949 roku.

CUD, ŻE SIĘ URODZIŁ

Matka, Honorata Szot została tam osadzona przez Urząd Bezpieczeństwa z podejrzeniem pomagania żołnierzom podziemia niepodległościowego.

- To był cud od Boga, że się urodziłem, bo według mamy ubowiec z Kozienic skakał po niej kolanami i wrzeszczał:" k…wo, nie urodzisz tego bękarta". Była też bita i katowana na wiele innych sposobów. A gdy mimo tego przyszedłem na świat, posłużono się mną jako narzędziem do kolejnych tortur.

Mama Zbigniewa Szota siedziała w celi z kilkoma kobietami. Jedna z nich, Jadwiga Garbarczyk- Keller napisała później: "Pod groźbą zabicia dziecka wymuszano na niej zeznania dotyczące wskazania miejsca pobytu byłych żołnierzy Armii Krajowej, z których jeden miał pseudonim "Daszko" i był ojcem Zbigniewa Szota. Wynikiem takich przesłuchań, torturowanej w tym czasie matki, były także liczne obrażenia i okaleczenia małego dziecka dokonywane przez funkcjonariuszy UB. Niejednokrotnie po takich przesłuchaniach Honorata Szot wracała na oddział więzienny z poranionym dzieckiem".

OJCIEC

"Daszko", to według Zbigniewa Szota Tadeusz Marszal, żołnierz związany przez jakiś czas z legendarnym "Drągalem". Nigdy nie poznał ojca, długo też nie znał okoliczności jego śmierci. Poznał je dopiero po wielu latach, gdy odwiedził miejscowość Wola Warecka, która teraz nosi nazwę Gośniewice.

- "Daszko" niefortunnie ranił się granatem, przewieziono go i ukryto w domu jednego z gospodarzy - opowiada. - Zdradził go woźnica i w nocy dom został otoczony. Ojciec leżał na sienniku, ale gospodarz widząc zagrożenie kazał mu się schować pod pierzynę w łóżku 16-letniej córki. Początkowo ubowcy nie znaleźli go, ale potem jeden z nich zaczął strzelać w kołdrę. Ojciec został zabity, dziewczynie odstrzelono piętę. W notatce, którą później UB sporządziło napisano, że ojciec zginął w wyniku potyczki. Bzdura, miał zresztą wcześniej pokiereszowana rękę od wybuchu granatu. To było ordynarne zabójstwo.

WIĘZIENIE

Honorata Szot pierwszy raz opuściła więzienie 4 października 1949 roku z braku dowodów winy. Na wolność wyszła z kilkumiesięcznym synem. Drugi raz została aresztowana po zabiciu "Daszko". Razem z nią za kratki trafiło dwóch jej braci. Siedzieli dwa dni.

Ale był też trzeci raz. Tym razem śledztwo zakończyło się wyrokiem. 21 lutego 1951 roku Honorata Szot została skazana w Radomiu na sesji wyjazdowej Wojskowego Sądu Rejonowego w Kielcach na 15 lat więzienia, jej matka na 14 lat a ojciec - na lat 13. Miała to być kara za pomaganie bandytom.

Sąd orzekł także utratę praw publicznych i przepadek mienia. Zbigniew Szot: - Ubecy aresztując mamę i dziadków zupełnie nie interesowali się moim losem i losem mojej starszej o cztery lata siostry. Zostaliśmy pod opieką, jeśli można to tak nazwać, dwóch moich nieletnich wówczas wujków oraz niewidomego wujka. Bez pieniędzy, jedzenia, środków do życia. Co więcej, ubecy ostrzegli sąsiadów, żeby nam w żaden sposób nie pomagali, bo będą mieli kłopoty. "Żyłeś na wodzie" - tak mi mówiła potem siostra. Ona zresztą też. Pomimo ostrzeżeń niektórzy sąsiedzi potajemni podrzucali nam ugotowane kartofle. Takie, jakie przygotowuje się dla świń.

MATKA

Po kilku miesiącach Zbigniewa Szota i jego siostrę Danutę zabrała kuzynka mamy, która mieszkała w Polanicy. Prosiła ją o tym w grypsie z więzienia Honorata Szot.

- Podobno wyglądałem makabrycznie - ogromna głowa, wzdęty brzuszek, nogi jak patyki - wspomina Zbigniew Szot. - Mama poprosiła kolejarza, by znalazł dla nas miejsce siedzące. Widząc mnie i siostrę ulitował się i dał nam cały przedział.

Po odkarmieniu i wyleczeniu dzieci kuzynka oddała Zbigniewa Szota do Domu Dziecka prowadzonego przez zakonnice.

Siostra Gertruda stała się dla niego matką. Pierwszą i jak myślał jedyną, bo tej prawdziwej nie tylko nie znał, ale nawet nie pamiętał. Dlatego gdy po ponad trzech latach spędzonych w więzieniu Honorata Szot wyszła w 1955 roku na przerwę w odbywaniu kary nie chciał z nią odjechać, szarpał się, wyrywał.

I nawet potem, już w domu rodzinnym w Polesiu koło Stromca kilka razy próbował uciekać do Polanicy. Ale zdarzało się też, że był zatrzymywany przez milicjantów z innych powodów.

Zbigniew Szot: - W grudniu 1955 roku komendant posterunku milicji w Stromcu patrolując okolice motocyklem wywiózł mnie z mojej wsi. Na posterunku chciał się dowiedzieć, co się w naszym domu dzieje, kto przychodzi do mamy, o czym są rozmowy. Gdy nic nie powiedziałem zdenerwował się, zabrał mi gumowce i wygonił. Był mróz. Do domu miałem kilka kilometrów. Nogi tak mi zmarzły, że na jedną z nich założyłem zdjętą z głowy czapkę uszatkę, a na drugą szmatę spod szyi. Do domu dotarłem ledwo żywy. Mama mogła jedynie upomnieć się o te moje gumowce. Komendant "porwał" mnie raz jeszcze, ale wtedy kusił mnie pięknym jabłkiem, które ja dosłowni zjadałem oczami. Nie dostałem tego jabłka, zamiast tego były wyzwiska…

KOSZMAR

Jak wspomina Zbigniew Szot w Polesiu żyło im się bardzo biednie, mieli też inne kłopoty. Wyzywano ich od bandytów, on sam był określany mianem partyzanta. Przyznaje, że zazdrościł kolegom, że ich mamy mają ładne nogi. Nogi jego matki były zgrabne, ale zawsze sine.

- O swoich przeżyciach mama w ogóle nie mówiła - przekonuje. - Przełamała się dopiero kiedyś po wizycie u mieszkającej już wtedy w Warszawie mojej siostry. Idąc ulicami miasta zobaczyła nagle gmach, który przywołał jej najgorsze koszmary. To tam między innymi przesłuchiwano ją. Dopiero wówczas mama otworzyła się. Dowiedzieliśmy się, że jedną z tortur było sadzenie jej na krześle z nogami na oparciu. Już samo to stanowiło męczarnię, ale jeszcze większą było bicie pałką w stopy. Mam mówiła, że bólu stóp wtedy nie czuła, natomiast czuła potworny ból w głowie. Takie przesłuchania trwały nawet kilkadziesiąt godzin.

CHUSTA

Zbigniew Szot po skończeniu szkoły próbował się usamodzielnić i zamieszkał w Warszawie, tam też znalazł pracę. I tam po raz kolejny dopadła go przeszłość jego matki.

- Gdy dowiedzieli się, że pochodzę z "takiej rodziny" chcieli mnie natychmiast zwolnić. Na szczęście interweniował mój majster.

Paradoksalnie - kłopoty miał też z przyjęciem do wojska do zasadniczej służby. I tu konieczna była interwencja.
Mama Zbigniewa Szota zmarła w 1985 roku. W latach dziewięćdziesiątych zaczął szukać swoich śladów. Napisał między innymi do ubeka, który według wspomnień matki skakał po jej ciężarnym brzuchu.

- Znalazłem go, bo widniał w spisie kombatantów. Nawet mi odpisał. Twierdził, że nie przypomina sobie faktu katowania mamy i musiałem kogoś z nim pomylić.

Dostęp do sądowych i śledczych akt Zbigniew Szot otrzymał dopiero po interwencji Adama Strzembosza, prezesa Sądu Najwyższego. Zapadły wyroki unieważniające poprzednie orzeczenia, jak również przyznające odszkodowanie.

Dla Zbigniewa Szota wciąż sprawą do wyjaśnienia pozostawała natomiast kwestia miejsca jego urodzenia. W areszcie śledczym przekonywano go, że nie zachowały się dokumenty świadczące o tym, że to tam właśnie przyszedł na świat. W dokumencie znajdującym się w Urzędzie Stanu Cywilnego widniała informacja, że urodził się w kamienicy na ulicy Malczewskiego w mieszkaniu zajmowanym przez znajomego jego matki. I dopiero w 2013 roku Zbigniew Szot dotarł do dokumentu podpisanego przez lekarza więziennego w marcu 1949 roku.
Mowa była w nim o urodzeniu w więzieniu. Ten dokument stał się jednym z kilku dających mu możliwość wystąpienia do sądu o odszkodowanie. Ale jest jeszcze jeden ślad jego tragicznego dzieciństwa - to mała chusta wyhaftowana potajemnie w 1949 w celi radomskiego więzienia przez siedzące tam kobiety. Znajdują się na niej ich nazwiska, w tym jego matki a na środku - wizerunek zakratowanego okna.

Zbigniew Szot: - Tę chustę dostałem kilka lat temu od Jadwigi Garbarczyk- Keller. Mówiła, że to ja ją wyniosłem z więzienia jako pieluchę. Była nawet zasikana i miała żółtą plamę.

Choć to dla niego najcenniejsza pamiątka, zdecydował się ją przekazać do Instytutu Pamięci Narodowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie