Rozmowa z JACKIEM GMOCHEM, byłym selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski
* Jest pan niezmiennie kojarzony z finałami mistrzostw świata z roku 1978 w Argentynie. Dlaczego Polska nie zdobyła w nich, tak jak pan obiecywał, złotego medalu?
- Te słowa, które nigdy nie padły z moich ust, wcisnęli mi partyjni dygnitarze. Nowa ekipa, która miała zastąpić ludzi Edwarda Gierka, chciała odwrócić uwagę Polaków od wydarzeń w Radomiu, Ursusie i zapowiedziała, że piłkarze jadą do Ameryki Południowej po "złoto". Mieliśmy plan minimum, dostać się do ósemki, ale nie chcąc się narazić, nie można było się negatywnie ustosunkować do zapowiedzi władzy.
* Mieliśmy za słaby zespół w 1978 roku na tytuł mistrza globu?
- W Ameryce Południowej nigdy mistrzostw nie wygrała reprezentacja z Europy, a w 1978 gospodarze robili wszystko, by sięgnąć po tytuł, bo takie były oczekiwania rządzącej junty wojskowej. Mieliśmy mocny zespół, o czym świadczy zajęcie lokaty w czołowej "szóstce" turnieju.
* Ponoć pana drużynę rozbiły wówczas konflikty o przewodnictwo w ekipie między piłkarzami i spór o premie?
- Nasi szanowni działacze zabrali nam obiecane pieniądze i dowiedział się o tym Włodek Lubański. Przedstawiciel partii, który z nami był, pan Sznajder nie chciał nam powiedzieć, za ile gramy, bo trzymał całkiem sporą kasę. Ostatecznie zawodnicy musieli zadowolić się małą sumką, a działacze zgarnęli nieco więcej, ale naprawdę nie wiem ile. Mogę powiedzieć, że nasi towarzysze w wyprawie do Argentyny pojechali tam tylko po to, by przeszkadzać. W kadrze były mniejsze lub większe spory, ale każdy myślał o sukcesie. Dorabiano potem różne teorie, by zniszczyć Gmocha. Stałem się wrogiem numer jeden dla niektórych osób z kręgów władzy i musiałem opuścić Polskę.
* Nie przyznaje się pan do żadnych błędów personalnych w Argentynie?
- Zanotowałem kilka potknięć, ale nie miały one wpływu na końcowy wynik. Gdyby w meczu z gospodarzami ich zawodnik, który ręką wybił piłkę z bramki po strzale Zbyszka Bońka, otrzymał czerwoną kartkę, tak jak dziś stanowią przepisy, to pewnie wygralibyśmy. W tym spotkaniu wszystko sprzysięgło się przeciw nam, karnego nie wykorzystał Kazek Deyna, argentyński bramkarz Fillol bronił znakomicie. Taka jest piłka. Miałem wielu znakomitych piłkarzy w kadrze i chciałem wykorzystać ich potencjał. To nie tak, jak twierdzono, że nie wystawiałem Lubańskiego, bo go nie lubiłem. Oj, musiałem się nasłuchać takich bzdur przez 26 lat.
* Potem miał pan propozycję powrotu na stanowisko selekcjonera reprezentacji?
- Szczerze, to działacze Polskiego Związku Piłki Nożnej kontaktowali się ze mną bodaj w 1984 roku. Wówczas nie byłem gotów do podjęcia wyzwania, bo u władzy wciąż byli ludzie, którzy mnie nie znosili. Potem chciałem objąć tę funkcję, ale mnie nie chciano.
* Nie ma pan ochoty na działalność w polskim futbolu?
- Mam nadzieję, że wykorzysta mnie Legia, którą przejęła firma ITI. Stołeczny klub to moja wielka miłość, tam osiągnąłem wielkie sukcesy, tam straciłem zdrowie. Wierzę, że nowy właściciel zrobi wszystko i nie będzie zmiany logo Legii, bo to byłaby tragedia. Jestem cały czas do dyspozycji w roli trenera, ewentualnie działacza.
* Czuje się pan bardziej Polakiem czy Grekiem?
- Matka jest zawsze pierwsza. Kiedyś wygoniono mnie z ojczyzny, przez 10 lat nie miałem po co wracać do Polski. Dawno już o tym zapomniałem, choć nie ukrywam, że czuję ogromny sentyment do Hellady. W ogóle Polacy i Grecy są podobni pod względem mentalnym, nie mają kłopotów z dogadaniem się. Jako attache olimpiady Ateny 2004 zapraszam wszystkich na igrzyska w kolebce nowożytnego sportu.
* Awans reprezentacji Grecji do finałów mistrzostw Europy 2004, to w pewnym stopniu pana zasługa...
- Dzięki Polakom Grecy podnieśli poziom nie tylko w futbolu, ale w siatkówce, boksie, podnoszeniu ciężarów. Naszych futbolistów chętnie sprowadzają tamtejsze kluby. Polacy nie mają problemów z aklimatyzacją, czego dowodzą przypadki Krzysztofa Warzychy, nazywanego pomnikiem Panathinaikosu, Józefa Wandzika i wielu innych graczy.
* Kto z polskich piłkarzy zasługiwał na miano gwiazdy minionego sezonu?
- Czarny Polak, czyli Emanuel Olisadebe. Bramki "Manolasa", bo tak nazywają w Grecji Emanuela, który z powodu zdrowotnych problemów pojawiał się na murawie w drugich połowach, zapewniły "Koniczynkom" tytuł mistrza. Nawet chory "Oli" przydałby się naszej reprezentacji, ale trzeba zrobić wszystko co możliwe, by gwiazda Panathinaikosu była zdrowa na konfrontację z Anglią. Dobre notowania mieli Marcin Kuźba, Marcin Mięciel, który niestety popadł w konflikt z trenerem Iraklisu, gazety rozpisują się o przejściu do Olympiakosu Macieja Żurawskiego.
* Czego pod względem piłkarskim możemy zazdrościć Grekom?
- Przede wszystkim wspaniałego klimatu pozwalającego przez "okrągły" rok na grę w piłkę. Niestety, nie poszliśmy tropem Norwegów i Szwedów, którzy postawili mnóstwo hal z trawiastymi boiskami. Brakuje nam także odpowiednich przepisów, by zachęcić biznesmenów do inwestowania w futbol, menedżerów z prawdziwego zdarzenia. Henio Kasperczak, najlepszy obecnie polski szkoleniowiec, uczył się podstaw zawodu zagranicą, to też o czymś świadczy.
* Nie wierzy pan w obecnego trenera reprezentacji Pawła Janasa?
- Kadra nie może rozegrać dwóch spotkań z rzędu w takim samym zestawieniu. Hajto ma ponoć jakieś problemy z żoną i wyjeżdża ze zgrupowania, ale nie przeszkadza mu to oglądać mecz w Szczecinie, innych czołowych piłkarzy trapią kontuzje. Nie mogę powiedzieć, że nie dysponujemy dobrymi zawodnikami, bo na przykład podoba mi się gra Mili, Krzynówka, Radomskiego, znakomitego dublera w osobie Boruca doczekał się Dudek, ale jest jeszcze mnóstwo do poprawienia. Przeciw Grekom kiepsko prezentował się środek obrony, ze skutecznością jest na bakier. Jednak wierzę, że Paweł zdoła to poukładać i awansujemy do finałów mistrzostw świata w Niemczech.
* Jest pan w kontakcie z Kazimierzem Górskim?
- Przy okazji zdementuję pogłoski o mojej niechęci do Kazia, co wymyślili pewni dziennikarze. Górski był fenomenalnym szkoleniowcem i dziś mimo że ma 83 lata, jego głowa znakomicie funkcjonuje. Górski wciąż sypie kawałami, jak z rękawa i jest bardzo serdeczny dla ludzi.
* Prowadził pan trzy najsłynniejsze greckie drużyny klubowe: AEK, Olympiakos, Panathinaikos. Z którą czuje się pan w największym stopniu związany emocjonalnie?
- Nie mogę tego powiedzieć, bo przecież nie skończyłem trenerskiej kariery. Wszędzie gdzie pracowałem, zostawiałem część swojego serca. Z ateńską trójką osiągnąłem spektakularne sukcesy, z Panathinaikosem udało mi się nawet dotrzeć do półfinału Pucharu Europy, po wyeliminowaniu między innymi Feyenoordu Rotterdam i IFK Goeteborg, gdzie zatrzymał nas Liverpool. Nie narzekam, bo w każdym klubie, w którym miałem przyjemność pracować, darzą mnie szacunkiem.
* Pamięta pan Starachowice, gdzie piastował pan funkcję konsultanta Staru?
- Owszem, wtedy trenerem tego zespołu był nieżyjący Antek Mahseli. Wówczas, będąc selekcjonerem kadry, dojeżdżałem na konsultacje w Starze, Stoczniowcu Gdańsk i Zagłębiu Sosnowiec. Starachowice były bliskie ekstraklasy, ale nie udało się osiągnąć celu. Szkoda, bo strasznie mi się podobało w tym mieście. Zapotrzebowanie na futbol niesamowite, frekwencja i atmosfera tak samo. Ubolewam, że Star upadł tak nisko, ale wierzę w jego odrodzenie. Przyznam, że jak mam okazję, to patrzę na tabelę ligi, w której starachowicki klub występuje.
* Jakiś gracz ze Staru miał szansę trafić do pierwszej reprezentacji Polski?
- Tak, powołałem nawet Zenka Zawadę już jako gracza Górnika Zabrze na konsultację kadry seniorów, bo świetnie radził sobie w młodzieżówce. Zawada był zadziornym, zdecydowanym defensorem, który nigdy nie miał zwyczaju odkładać nogi. Szkoda, że w Zabrzu w pewnym momencie został odstawiony przez trenera i złamała się jego kariera. Potem słyszałem, że prowadził w Grecji piłkarskie drużyny kobiece. Liczę, że spotkamy się przy okazji olimpiady w Atenach.
* Niebawem rozpoczynają się finały piłkarskich mistrzostw Europy. Kto jest pańskim faworytem do wygrania portugalskiego turnieju?
- Francja rozczarowała mnie występem w towarzyskim spotkaniu z Brazylią, ale jej nie przekreślam. Na sukces składa się wiele czynników: motywacja, chęć odnoszenia zwycięstw, właściwe przygotowanie. Zobaczymy, kto najbardziej odczuwa trudy ciężkiego sezonu ligowego. Stawiam na Portugalię, a "czarnym koniem" może być ekipa Szwecji.
* Jak daleko zajdą Grecy?
- Otto Rehhagel wykonał świetną robotę z zespołem, który wprowadził do finałów, udało mu się także przełamać hegemonię klubów w drużynie narodowej. Jeśli teraz zapanuje nad konfliktem Demisa Nikolaidisa z zawodnikami AEK, które napastnik Atletico Madryt zamierza wykupić, Helladę stać na pokazanie się z dobrej strony. W przeciwnym przypadku może dojść do wielkiej klapy.
* Spodziewał się pan triumfu Porto w Lidze Mistrzów?
- Nie, ale Porto wprowadziło do futbolu pewne nowości w kwestii taktyki, a Jose Mourinho udowodnił, że nie będąc wielkim piłkarzem w przeszłości, można zostać wspaniałym szkoleniowcem. Piłka daje szanse wszystkim, ale tylko inteligentni ludzie potrafią większość z nich wykorzystać.
* Dziękuję za rozmowę.
Jacek Gmoch.
Urodzony 13 stycznia 1939 r. w Pruszkowie. Pseudonim "Szczęka". Absolwent Politechniki Warszawskiej, magister inżynier komunikacji. Kariera piłkarska: Znicz Pruszków, Legia Warszawa (zdobywca Pucharu Polski 1964, 1966, mistrz Polski 1969), 29 występów w reprezentacji Polski seniorów. Kariera szkoleniowa: asystent w Legii, asystent w reprezentacji Polski u Kazimierza Górskiego, twórca banku informacji - z kadrą na igrzyskach olimpijskich 1972 (1 miejsce), finały mistrzostw świata 1974 (3), trener amatorskiego zespołu z USA Polish Eagles Philadephia. Od sierpnia 1976 r. do września 1978 r. selekcjoner pierwszej reprezentacji Polski, którą prowadził w 27 meczach. Z kadrą awansował do finałów mistrzostw świata 1978 (5-6 miejsce). Potem pracował w norweskim Skeid Oslo, w greckich Yannina, Apollon, Larissa (mistrzostwo kraju), Panathinaikos (półfinał Pucharu Europy), Olympiakos, Aris, Ethnikos, cypryjskim APOEL Nikozja. Ostatnio był trenerem Ionikosu Ateny. Obecnie attache olimpijski Ateny '2004. Wraz z Tadeuszem Olszańskim autor kontrowersyjnej "Alchemii futbolu".
Gra wojenna
"Futbol we wzmożony sposób działa na człowieka, ponieważ dochodzi w nim do bezpośredniej walki. Walka bywa nie tylko twarda, ostra, ale i brutalna. Ludzie chcą to oglądać, a co więcej w tym uczestniczyć. Futbol jest grą wojenną, co nie znaczy, że sport to wojna. Przypomnę - gra wojenna to pozorowanie działań i przewidywanie kroków przeciwnika, ważenie sił, określanie zadań i celów. Szachy!" - to cytat z "Alchemii futbolu", pozycji, która zrobiła furorę w Polsce i zagranicą. Jacka Gmocha uważa się za prekursora innego, jakby "matematycznego", "inżynierskiego" podejścia do futbolu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?