*W jakim miejscu znajduje się pani kariera aktorska?
- W żadnym, cały czas jestem w drodze. Wciąż podejmuję próby dobrego zagrania kolejnych ról, bycia szczęśliwą w niezłym związku czy ugotowania lepszej zupy niż wczoraj, bo była niejadalna.
*A była?
- Pewnie (śmiech)! Głównie tak jest, tylko nikt się do tego nie przyznaje. I nie mówię tylko o zupie... A jak daleko mam do horyzontu i czy tak bardzo chcę tam dojść, nie wiem. To, co nas czeka, jest fantastyczną tajemnicą.
*Zagrała pani między innymi w "Dziewczynach do wzięcia" i "Hydrozagadce". Czy ludzie wciąż pamiętają te filmy?
- Oczywiście. O kobietach w pewnym wieku, także aktorkach, nagle zaczyna się mówić w czasie przeszłym. Cholera, jakie to jest wkurzające! Ja odpowiadam, że jeszcze jestem, żyję, tylko gram troszeczkę inne role.
*Przepraszam, ale znowu zapytam o to, co było. Jak się robi kultowe kino?
- Miałam szczęście do wielu filmów w Polsce czy Rosji, które przetrwały kilkadziesiąt lat. Nie wiem, dlaczego jedne przemijają, a o innych pamiętamy. Na sukces składają się temat, prawda na ekranie i sto innych czynników.
*Czy to, że film będzie wyjątkowy, odczuwa się w jakiś sposób na planie?
- Przy filmach, które są nietuzinkowe czy nietypowe, pojawiają się wibracje innego rodzaju. Ale nie poczucie, że będą genialne. "Dziewczyny do wzięcia" były karcone przez cenzurę, a przecież to cudna, dziwna, słodko-gorzka komedia, prawie reportaż.
*Minęło wiele lat, a "Dziewczyny do wzięcia" są wciąż aktualne…
- Nawet bardzo! Niedużo się zmieniło w mentalności. Mamy podobne tęsknoty, tylko trochę inaczej opakowane. Jakiś czas temu zobaczyłam w programie Miśka Koterskiego przeróbkę "Wniebowziętych". Mimo że odbieram to personalnie, bo w jakiś sposób - na stopie przyjacielskiej - jestem związana z Kondratiukami, uważam, że wyszło sympatycznie.
*Pamięta pani smak kremu sułtańskiego?
- Słodki. Podczas ósmego dubla - nieznośnie (śmiech). Od czasu zdjęć do "Dziewczyn do wzięcia" jadłam go bardzo rzadko, bo mam skłonności do tycia.
*Czas takich komedii - niestety - przeminął. Teraz w telewizji królują sitcomy. To trudny gatunek dla aktora?
- Tak, bo jak na patelni widać wszystkie niedoskonałości warsztatu czy osobowości. Bardzo przypomina to granie w teatrze. Wszystko zależy od wyczucia. Nie jestem zwolenniczką rechotu, ale sympatyczny śmiech jest potrzebny w każdych czasach. W naszych - bardzo. Bawiłam się w sitcom przez siedem lat, grając w "Lokatorach" czy "Sąsiadach", i polubiłam ten gatunek.
*Niedawno mogła pani wykorzystać swoje doświadczenie na planie "I kto tu rządzi?". Kogo pani zagrała?
- Cieszę się, że rozmawiamy na ten temat, bo - jak mawiał profesor Bardini - nie ma tak małej roli, której nie można by rozłożyć. Jestem gościem, pojawiam się na sekundę i mówię kilka zdań. Dlaczego? Bo - podobno - od czasu do czasu bywam aktorką. Poza tym rzadko zdarza mi się grać siostry zakonne.
*Jak pani bohaterka odnajdzie się w fabule serialu?
- Marta (Gabrysia Pietrucha - przyp. aut.), dziecko głównego bohatera Tomka (Bogusław Linda - przyp. aut.), będzie chciała zostać uczennicą szkoły, którą prowadzą zakonnice. Moja postać jest jedną z nich. Ma na imię Antonina.
*Jakie ma pani najbliższe plany zawodowe?
- Uciekam przed Pawłem Salą, fantastycznym młodym dramaturgiem i reżyserem, bo mam znowu grać monodram "Zamarznięta". Przez półtora roku, a może nawet dłużej, nie chciałam się angażować w ten spektakl. Tekst jest fantastyczny, ale okrutny. Niedobrze mi się robi, a potem znowu do niego wracam.
To opowieść o ostro podstarzałej aktorce, alkoholiczce, której wszystko się pomieszało w życiu osobistym. Gdzieś, przez mgłę, zadowolona jest z jednego: że od czasu do czasu staje na scenie i robi się ładnie. Najpierw myślałam, że zwariuję, ale okazało się, że da się to grać. Powtarzam od wielu lat, że aktorstwo to najdłuższe samobójstwo świata i coś w tym jednak jest.
*Gdzie można jeszcze panią zobaczyć?
- Bez przerwy gram na różnych scenach. W Teatrze Polonia w spektaklu "Miss HIV" Macieja Kowalewskiego, w Teatrze na Woli w "Bombie" tego samego reżysera, a Teatrze Laboratorium w sztuce "Maestro" Anny Smolar. Mam też zrobić powtórkę "Antygony w Nowym Jorku", którą grałam 9 lat temu. To był najlepszy wrocławski spektakl roku. Nachodzą mnie jednak pewne wątpliwości. Boję się, że jestem za - tak, jest takie słowo - stara. Człowiek nie ma propozycji jest źle, ma - jeszcze gorzej. Co za kretyńskie życie.
*Zawsze jest pani taka przekorna?
- Próbuję się rozkręcać na pewnego rodzaju optymizm. Inaczej nie da się żyć. Trzeba być otwartym na otoczenie, bo to się przydaje w aktorstwie.
*Nauczyło panią tego doświadczenie?
- Skończyłam szkołę teatralną 100 lat temu. Nagle znalazłam się na planie "Dziewczyn do wzięcia". Wrzucili mi cztery srebrne zęby i postawili w paletku z tygrysim futerkiem na schodach ruchomych, wśród potoku zjeżdżających ludzi. Jakiś facet chwycił mnie za tyłek. I co? Ja, absolwentka szkoły teatralnej, magister sztuki aktorskiej, poczułam się fatalnie. Jak on śmiał mnie tak potraktować? Może teraz żałuję, że już mnie nie łapią za tyłek (śmiech). Dziś wiedziałabym, co z tym zrobić.
*Co takiego?
- Uśmiechnęłabym się, a z pewnością nie byłabym oburzona.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?