Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wąwozowy rzeźbiarz - Wojciech Socha, artysta z Działoszyc

Agata Chrobot
Ma długą, siwą brodę, lekko falowane włosy do ramion i ciepłe brązowe oczy. Zawsze, gdy mówi o sztuce lekko się uśmiecha. W lesie, wśród zieleni i śpiewu ptaków rozmawia z Bogiem. Wojciech Socha, artysta z Działoszyc, który władając dłutem potrafi nadać kształt nie tylko kamieniom i drewnu, ale także skalnym ścianom wąwozu w działoszyckim lesie, opowiedział o sobie i swoich pasjach.

Sztuka jak kobieta
Wojciecha Sochę spotkałam podczas wernisażu jego najnowszych prac w pińczowskim Centrum Kultury. Do końca maja prezentowanych jest tam około 12 jego rzeźb i płaskorzeźb. Wszystko, tak jak w tytule ekspozycji, wykonane w „Kamieniu i drewnie”. Zgodził się ze mną porozmawiać. Z filiżanką kawy, niesionej w lewej dłoni, zaprosił mnie przed oblicze Stwórcy…Twarzy wyrzeźbionej z kamienia, oplecionej drewnem i liśćmi. Zapytałam: Co ta rzeźba przedstawia? Artysta, jak zwykle, gdy mówi o sztuce, delikatnie się uśmiechnął i z lekką przekorą zapytał: A jak Pani myśli?

Wszystkie rzeźby są inne, niektóre odnoszą się do sfery sacrum, inne są na wskroś ludzkie. Na wystawie pod oknem stoi też nietypowa rzeźba, z białego kamienia, o nazwie „Syrenka”, która w założeniu miała przedstawiać akt, ale w końcu półnagiej kobiecie rzeźbiarz dorobił ogon.

- W mojej twórczości bardzo często nawiązuję do Stwórcy i Trójcy Świętej, uwielbiam rzeźbić także anioły. Ale inspirują mnie również zwykli ludzie. Na wystawie można podziwiać wystawiającego język „Chochlika” - płaskorzeźbę, która powstała dzięki koledze mojej wnuczki. Siedziałem kiedyś w pracowni i ten chłopczyk, przechodząc koło okna, pokazał mi język. Wyrzeźbiłem też „Mnicha” i „Pielgrzyma”. Pielgrzym powstał po tym, jak zobaczyłem zakonnika wśród krakowskiego tłumu. Szedł ulicą pośród ludzi, a tak jakby go nie było. Tę płaskorzeźbę lubię chyba najbardziej – opowiadał Wojciech Socha, gdy przechadzaliśmy się po Galerii Belweder.

Jest takie miejsce w domu Wojciecha Sochy, gdzie można znaleźć portrety kobiet. To poddasze jego domu. Wszystko tam jest z drewna, podłogi, ściany, drzwi i sztaluga, przy której artysta siada i rysuje…bardzo często twarze kobiet. Rysunki są szaro-białe, wykonane ołówkiem i zebrane w bloku A4. - Uwielbiam rzeźbić i rysować kobiety. Mają w sobie coś takiego, czego nie potrafię określić…Jakieś niewytłumaczalne piękno, które chciałbym uchwycić. Swego czasu notorycznie rysowałem moją żonę – Halinę, teraz już trochę rzadziej – przyznaje Wojciech Socha.

Kobiety i sztuka zawsze łączyły się w życiu artysty z Działoszyc. Tworzenie nie przyszło mu z wiekiem, już od najmłodszych lat miał artystyczne zapędy. W szkole podstawowej na plastyce, przez całą lekcję, chcąc przypodobać się koleżankom z klasy, robił im rysunki na zaliczenie. One dostawały piątki i szóstki, on, tworząc coś pięć minut przed dzwonkiem, ledwo czwórkę.

- Nie potrafię określić, co mają w sobie kobiety, ale wiem, że sztuka jest właśnie taka jak one. Dzięki niej odpływam. Kiedy tworzę, nic innego się nie liczy – mówił pan Wojciech.

Wąwozowy rzeźbiarz
W Działoszycach jest takie miejsce, zapomniane, ciche, ukryte za i między drzewami. To wąwóz, gdzie pan Wojciech bardzo często jeździ na rowerze i chodzi na spacery. A zimową porą, według niego, to idealne miejsce na jazdę na sankach i na nartach, dlatego zabiera tam swoje wnuczki.

Któregoś dnia zauważył, że ktoś napisał na skalnych ścianach wąwozu brzydkie słowo. Zatrzymał się przed koślawym malunkiem i pomyślał: „Naprawię”. Dorobił wtedy twarz. Od tego momentu przychodził do wąwozu i rzeźbił. Nikt nic nie wiedział, bo jak twierdzi artysta, czerwone dywany nie są dla niego, więc się nie chwalił.

- Pewnego razu, młoda para szła spacerkiem drogą w wąwozie. Wystraszyli się, gdy mnie spostrzegli, rzeźbiłem wtedy. Zaprosiłem ich, żeby podeszli, oni pierwsi widzieli moje wąwozowe rzeźby. Po tym Paweł Kamiński, dyrektor tamtejszego Ośrodka Kultury dowiedział się o wszystkim i do mnie zadzwonił. Odwiedzali mnie tu z telewizji, z radia i właśnie z „Echa Dnia” – wspominał Wojciech Socha.

W działoszyckim wąwozie znajduje się obecnie około 15 rzeźb naskalnych, ale wyrzeźbione w miękkiej skale – piaskowcu, ulegają zniszczeniu. Co jakiś czas artysta je poprawia, albo na miejscu starych, zatartych, rzeźbi coś nowego. Dzieła mają różnorodną tematykę: są kobiety, Stwórca, Trójca Święta i anioły. Wszystko współgra z naturą, jego sztuka jest w nią wpisana.

- Żyję w zgodzie z naturą. Wąwóz to jedna z moich świątyń, przychodzę tutaj, bo czuję w tym miejscu Boga, tu znajduję spokój – mówił Wojciech Socha.

Jubileuszowe dzieła
Oprócz wąwozowych rzeźb, Wojciech Socha ozdobił Działoszyce z okazji Jubileuszu 600-lecia istnienia, który obchodzono w 2009 roku. Przy ulicy wjazdowej do Działoszyc, od strony Skalbmierza, Krakowa i Kazimierzy Wielkiej znajduje się drewniana konstrukcja, wykonana przez rzeźbiarza. Napis na niej głosi: „Miasto Działoszyce wita od 1409 roku”. Kolejna rzeźba, a właściwie kamienny pomnik stoi nieopodal rynku. Przedstawia dąb z uciętymi konarami, opierający się na herbie Działoszyc. Symbolizuje dawne lata świetności miasteczka, które już minęły. Z tyłu pomnika odciśnięte są dłonie artysty i jego żony, a poniżej znajdują się dwa miecze przypominające, że to Władysław Jagiełło, średniowieczny król polski, nadał prawa miejskie Działoszycom.

Traktor, kombajn i ciężarówka
Nauczyciele zawsze mu powtarzali, żeby kształcił się na kierunkach artystycznych, żeby poszedł do szkoły w Szklarskiej Porębie, a został wysłany do szkoły zawodowej aż pod Leszno, gdzie uczono go jeździć kombajnem i traktorem.

Zdał tam również prawo jazdy na motor, samochód i zaraz po szkole przedpoborowy kurs na auta ciężarowe. Dzięki temu zatrudnił się, jako kierowca w PKS’ie w Bolesławcu, ale nie na długo. – Pewnego dnia ojczym dał mi 50 złotych i pojechałem w świat do pracy. Świat znajdował się na Śląsku. Jechałem nocą, miałem tylko gazetę z ogłoszeniem o pracę. I ją tam dostałem. Pracowałem jako kierowca, wożąc materiały budowlane. Dali mi ruinę,"ruskiego wiła", starego benzyniaka. Podłogi prawie nie było, nogi na pedałach trzymałem. Jak jechałem, widziałem drogę. A jak hamulców mi brakło, wjechałem na torowisko i tramwaj we mnie uderzył, ale nic poważnego mi się nie stało - wspominał Wojciech Socha.

Dopiero po trzech, czterech miesiącach poznał kolegę, wynajęli sobie stancję, który był azylem w porównaniu do hotelu pracowniczego. Po pół roku pracy, pan Wojciech poznał swoją obecną żonę. - Weryfikowała moje karty, a mi czasami zdarzało się specjalnie tam błąd zrobić. Później już tego nie robiłem, ale co jakiś czas byłem do niej wzywany. Tak się poznaliśmy – wspominał artysta.

Później obydwoje pracowali w firmie w Sosnowcu, gdzie już były dobre warunki i nowe auta. – Nie mogliśmy się odnaleźć na Śląsku, czuliśmy się jak w buszu. Dobrze, że się wtedy spotkaliśmy. Wtedy byliśmy do siebie podobni, takie dwie zagubione dusze. Dopiero później się okazało, że choć lubimy spokój, ciszę i przyrodę, nie jesteśmy do siebie podobni. Ja jestem spod znaku lwa, a moja żona bliźniąt. Ona jest taka szybka, wszystko jej z rąk leci (śmiech).

W 1979 roku pan Wojciech wraz z żoną przenieśli się do jej stron rodzinnych, do Działoszyc. - Nie mogłem się tu odnaleźć przez jakieś 10 lat. Ale pokochałem naszą działkę, las i śpiew ptaków. Swego czasu teść, który był niesamowitym człowiekiem, miał owce. Pamiętam, jaką radość sprawiało mi ich wypasanie – wspomina artysta. – Później było lepiej. Za komuny postawiłem dom, w którym obecnie mieszka mój syn Adrian z rodziną. To była mordęga, straszne czasy. Wzięliśmy pożyczkę, a inflacja szalała. Dopiero, gdy Balcerowicz zajął się reformami, wyszliśmy na prostą. Teraz mam tutaj swoją świątynię, swój raj na ziemi i moją rodzinę.

Profanum
Wojciech Socha otacza się pięknymi, własnoręcznie wykonanymi przedmiotami. W jego domu, w salonie stoi stół. Na jego blacie, oprócz kolorowych kwiatów, wyżłobionych dłutem, widać ślady po kornikach. Kuchenne meble też nie zostały kupione, tylko zrobione przez rzeźbiarza. Oprócz tego artysta ma w domu piec. – To było moje marzenie. Prądu w domu mógłbym nie mieć, a ten piec musiał być. Zrobił mi go zdun, taki staruszek. Trwało to miesiąc i zacząłem się zastanawiać, czy ten pan potrafi go zbudować czy nie. Teraz czuję, że ten piec ma duszę. Zimową porą, kiedy telewizor nie chodzi, siadam w fotelu, czytam książkę i słyszę jak ogień trzaska w palenisku, jakby piec oddychał. Niesamowite… Wtedy zadaję sobie pytanie czy warto umierać, aby iść do raju – opowiadał pan Wojciech.

W domu i pracowni artysty, oprócz pieca, wiele innych rzeczy ma duszę. Są stare żelazka, obraz Matki Boskiej, ciemny od starości, ze zniszczoną ramą, zegar, który tyka o pełnych godzinach, zdjęcia i rysunki, przedstawiające kobietę w kręconych włosach – żonę pana Wojciecha. Pod sufitem wiszą pęki suszonych ziół, i papryczki, a na parapecie i przy kominku stoją świeże kwiaty, wymieniane co jakiś czas. Artysta sam wypieka chleb, robi smalec, kisi ogórki. Stara się być samowystarczalny, nie chciał nawet mieć prądu w domu, ale żona go przekonała. Nieopodal domu, w lasku, który artysta sam zasadził, jest jedna z jego świątyń. Pośród drzew znajduje się tam wielki, blaszany kocioł, który niegdyś służył do mieszania ciasta. Są takie dni, kiedy rzeźbiarz, rozpala pod nim ognisko, nalewa wody i się tam kąpie. Rozmawia wtedy z Bogiem, który jak twierdzi, jest ukryty w ptakach, w ich śpiewie i w ten sposób mu odpowiada. Przychodzą mu do głowy pomysły, które później przenosi na kartkę i tworzy, nadając kształt kawałkowi drewna lub skale. Głowa pana Wojciecha jest pełna pomysłów. Nigdy nie wiadomo, co akurat do niej wpadnie.

– Jeździłem kiedyś rowerem do mamy, do Nowogrodźca. Po drodze, w miejscowości koło Bolesławca, piorun strzelił w drzewo i złamał ogromny konar, na terenie takiej jakby stadniny koni. Zapytałem zarządcy, czy mógłbym zrobić rzeźbę z tego pnia. On do mnie, że nie wie, musi zadzwonić do szefa. Stałem obok i słyszałem rozmowę. Powiedział: „Ty słuchaj, jest tu taki wariat i chce zrobić rzeźbę z tego złamanego drzewa”, potem zapytał co bym chciał w zamian, a ja, że nic - tylko pojeździć na koniu. Rzeźbiłem 5 dni. A jakżem jeździł na tym koniu… Parę razy spadłem i słyszałem tylko: „Wojtek tak się nie jeździ!”, a ja chciałem się zachłysnąć…Kocham konie. Nie raz pożyczałem zwierzę od kogoś na wsi i przyjeżdżałem na podwórko. Chciałem się tylko pokazać żonie, która krzyczała, że wariat ze mnie – opowiadał rzeźbiarz, zanosząc się rubasznym śmiechem.

Sacrum
- Co jest dla Pana najważniejsze w życiu? Sztuka? – pytam.
- Nie. Kiedyś ksiądz na kazaniu, tak ładnie powiedział, że żeby być dobrym trzeba mieć dobroć w rodzinie. I dla mnie najważniejsza są właśnie dom i rodzina. To moje sacrum. W Działoszycach jest mój azyl, mój prawdziwy dom, moja żona, syn, synowa i moje wnuczki Gabrysia i Łucja – Wojciech Socha uśmiecha się, ale inaczej niż wtedy, gdy mówi o sztuce – One są niesamowite, jak wpadną tutaj do mnie, do chatki, to fru fru, ściągają buty, biegają wszędzie i pytają: „Babcia masz coś do jedzenia?”. Czasami wchodzą na górę, na poddasze i słyszę tylko stukot ich stópek. To jest piękne, jakby aniołki po chmurach biegały – dodał.

Nie mam zegarka, ale mam czas
Wojciech Socha, twierdzi, że w Działoszycach czas biegnie wolnej. Na pniu ponad 300-letniej wierzby, znajdującym się na jego posesji wisi tabliczka z napisem: „Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl po co żyjesz”.

- Syn mi umknął, bardzo szybko dorósł. Otrzepałem się dopiero, gdy się ożenił i już wnuczki miałem. Dlatego teraz staram się to nadrobić. Żyję wolno i łapię każdy moment – mówi artysta.

Przemijanie czasu potrafi inspirować. Ostatnio bardzo dużo zastanawia się nad tym również działoszycki artysta. W jego głowie zakiełkował kolejny pomysł. Poprosił miejscowych mężczyzn, mających problemy z alkoholem, o pozwolenie na zrobienie zdjęć twarzy. Chce utrwalić serię takich portretów. - Oni godzą się na to, czasami kupię im w zamian piwo. To wyjątkowe twarze, niepowtarzalne. Niebawem się tym zajmę, na razie tylko zrobiłem zdjęcia - przyznaje rzeźbiarz

Człowiek szczęśliwy, mimo doświadczenia
W domu i na podwórku Wojciecha Sochy, czuje się spokój. Siedząc przy ręcznie zrobionym stole, w „chatce” artysty, nie czuje się, że świat pędzi.
- Czy sztuka daje Panu szczęście? – pytam Wojciecha Sochę, podczas deszczowego przedpołudnia.
- Tak, w jakimś sensie. Ale ja w ogóle nie mam oczekiwań od życia. Nie proszę Boga o nic, dziękuję mu za to, co mi dał i co mi ciągle daje, to więcej niż mogłem sobie wymarzyć. I choć swoje przeżyłem, miewałem chwile słabości i z niejednego pieca chleb jadłem, mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem szczęśliwym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie