Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Człowiek od kolejki

Kazimierz CUCH
Mimo 85 lat, Edward Kopeć doskonale pamięta 31 lat spędzonych na wąskotorówce ze Starachowic do Iłży.
Mimo 85 lat, Edward Kopeć doskonale pamięta 31 lat spędzonych na wąskotorówce ze Starachowic do Iłży. Kazimierz Cuch
Z żona Janiną podczas oglądania ulubionego serialu.
Z żona Janiną podczas oglądania ulubionego serialu. Kazimierz Cuch

Z żona Janiną podczas oglądania ulubionego serialu.
(fot. Kazimierz Cuch)

Edward Kopeć, dziś 85-letni emeryt kolejowy, przez 31 lat pracował przy kolejce wąskotorowej ze Starachowic do Iłży. 1 września 1951 roku, jako dyżurny ruchu, odprawił pierwszy pociąg ze Starachowic do Iłży. W 1981 roku, jako zawiadowca odpowiedzialny za całą wąskotorówkę, odprawił ostatni pociąg do Iłży i poszedł na emeryturę. Kolejka została zamknięta. Był to ostatni regularny kurs starej "ciuchci". Nasz bohater nie ma już zdrowia, by aktywnie włączyć się w aktualną odbudowę tej trasy, realizowaną najpierw przez Starostwo Powiatowe w Starachowicach, a teraz przez Fundację Kolei Wąskotorowych.

Do dziś, przez 25 lat, zachował mundur i czapkę zawiadowcy stacji Starachowice Wąskotorowe.
Do dziś, przez 25 lat, zachował mundur i czapkę zawiadowcy stacji Starachowice Wąskotorowe. Kazimierz Cuch

Do dziś, przez 25 lat, zachował mundur i czapkę zawiadowcy stacji Starachowice Wąskotorowe.
(fot. Kazimierz Cuch)

- Tym pierwszym pociągiem jechały różne komisje Polskich Kolei Państwowych, które wybudowały kolej do Iłży - z województwa, miasta i powiatu. Wtedy ja byłem dyżurnym ruchu. Na własną prośbę przeszedłem do Starachowic z lubelskiej wąskotorówki. W Karczmiskach, w powiecie Opole Lubelskie, byłem dyżurnym ruchu. Tu trafiłem na takie samo stanowisko. Na kolei pracowałem już cztery lata, od 1947 roku. Ukończyłem wielomiesięczne kursy, szkolenia i z magazyniera awansowałem w Karczmiskach na dyżurnego ruchu. W Starachowicach zakończyłem karierę jako zawiadowca całej trasy - opowiada ze szczegółami.

Pamięta pierwszy przyjazd do Starachowic. Dostał kawalerski pokój na poddaszu, w tym samym budynku kolejowym, w którym mieszka do dziś. Kolejką zarządzał wydzielony z PKP Zarząd Kolei Dojazdowych. Dziennie było 16 pociągów osobowych i towarowych. Wtedy budowano Zakłady Górniczo-Metalowe "Zębiec", przy trasie wąskotorówki. Kolejka woziła tam materiały budowlane. Z Iłży do Starachowic wożono ziemniaki, zboże z obowiązkowych dostaw rolników. Z bocznic w Marculach, Lubieni transportowano drewno dla kopalń i fabryk papieru. Do Iłży, Rzeczniowa, Lipska jechały cement, wapno, węgiel, nawozy sztuczne. Dziennie kolejka przewoziła około 200 ton. W poniedziałek na targ do Iłży jeździło bardzo dużo towarów ze Starachowic. Dwie węglarki doczepiano w dni targowe, tam były ładowane prosięta i inny inwentarz.

- Tylko przy przeładunku pracowało 16 ludzi. Ładowali towary z normalnych wagonów na wąskie i odwrotnie. Dopiero pod koniec użytkowania kolejki weszły transportery, na które ładowaliśmy całe wagony normalnotorowe na wózki.

Zaczął jako dyżurny ruchu, skończył jako zawiadowca stacji. Jego zdaniem, kolejka była bardzo potrzebna w tym czasie. Teraz by się nie wypłaciła, bo wszyscy mają samochody. Uważa, że sposób jej zamknięcia i zagospodarowania pozostałości był zły, dlatego tyle cennych rzeczy zginęło, w tym kilka kilometrów szyn i podkładów. Z pamięci wymienia wszystkie typy parowozów i wagonów, jakie wykorzystywano na tej 21-kilometrowej trasie. Pamięta, że jeden był amerykański, z UNRRY.

Pochodzi z Lubelskiego

Urodził się w Wólce Gołębskiej koło Puław. Ojciec Franciszek był dróżnikiem w zarządzie drogowym na trasie Dęblin - Gołąb. Szkołę podstawową kończył w Gołębiu, potem kursy dyżurnych ruchu PKP. Już w Starachowicach ukończył Technikum Kolejowe i Technikum Ekonomiczne. Ma bardzo bogatą przeszłość okupacyjną, chociaż nie był w partyzantce. W 1938 roku ojca przenieśli do pracy w Poniatowej. Ja w tym czasie zostałem zatrudniony jak pomocnik murarza, jako 17-letni chłopiec. Mieszkaliśmy pod Poniatową, na wsi. Wracałem z pracy wieczorem, przez las. Tak było do rozpoczęcia wojny. W 1940 roku razem z Żydami robiłem przy budowie mostów. W maju 1940 roku była rejestracja w służbie drogowej. Kiedy się zgłosiłem, zostałem zatrzymany w Opolu Lubelskim i wywieziony na Majdanek, do obozu. Byłem tam dwa dni. Drugiego dnia wydostałem się za druty, sposobem. Jeszcze nie były pod napięciem. Dwa dni szedłem do domu, nocami, musiałem się kryć. Zmieniłem pracę. W 1944 roku zabrano mnie do Lublina, do wojska. Ludowe Wojsko Polskie mnie wzięło. Po przeszkoleniu do obsługi ckm przeniesiono nas pod Rzeszów, Jarosław, Przemyśl. Tam walczyłem z bandami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Przez ponad rok prawie nie wychodziliśmy z bieszczadzkich lasów - wspomina.

Życie darowane cztery razy

- Pan Bóg cztery razy darował mi życie, jednego dnia. Stacjonowaliśmy wtedy w Rzeszowie, w koszarach nad Sanem. Alarm nocny, zbiórka, wsiadamy na samochody i w teren. Siedziałem w ostatnim samochodzie, w ostatniej chwili przesiadłem się na pierwszy. To był styczeń, duży mróz, ostatni samochód został zaatakowany, wszyscy zginęli. Zajechaliśmy na miejsce, na jakiejś polanie w lesie. Wyznaczono mnie do ochrony samochodów. Znów w ostatniej chwili jednak poszedłem z wojskiem. Szliśmy jakieś siedem kilometrów. We trzech weszliśmy na podwórko, oświetlone palącym się ogniskiem. Nieopatrznie staliśmy w świetle płomieni. Kobieta, która była na podwórku, krzyknęła tylko: "Petrykin". Koledzy zginęli, mnie kula tylko drasnęła. Trzeci raz uratowałem się, jak wracaliśmy. Szedłem na końcu i drzemałem w marszu. Tak robili wszyscy, z ogromnego zmęczenia. Ocknąłem się, a dwóch cywilów trzymało mnie za ręce i usiłowało odciągnąć w las. Wybroniłem się. Czwarty raz, gdy wróciliśmy do samochodów, których miałem pilnować. Samochody były spalone, a żołnierze zabici - wspomina wciąż z wielkimi emocjami.

Takich przypadków podczas walk z bandami UPA było wiele. Podczas jednej z akcji pan Edward był ranny w nogę. Trafił do szpitala, już do radzieckiego Lwowa. Zabrano go jednym transportem, razem z rannymi żołnierzami radzieckimi, wracającymi z Niemiec. W tym szpitalu był jedynym nie Ruskim. - Wszyscy nazywali mnie Germańcem. Po wyjściu ze szpitala najpierw NKWD mnie aresztowało, nazwali mnie szpionem. Jak po dwóch dniach dostałem papiery ze szpitala i mnie wypuścili, to biegiem poleciałem na pociąg towarowy, wskoczyłem do ostatniej węglarki i przyjechałem do Rzeszowa. Potem jako żołnierz nadal walczyłem z bandami. Bo Ukraińcy z tych band byli bardzo okrutni - wspomina. W 1946 roku na Boże Narodzenie wrócił do domu szczęśliwy, że przeżył.

Zdaniem żony

- Mąż tak był zajęty kolejką, fotografią, pisaniem satyrycznych wierszy, że nieraz nie miał czasu na rodzinę. Czasami wolałabym, by się zajął dziećmi, a nie swoimi pasjami. Dzięki temu teraz ma co wspominać, co opowiadać wnukom i dziennikarzom. To był pasjonat kolejki. Co zrozumiałe, ja też byłam związana z kolejką. My w tym bloku kolejowym bardzo dobrze żyliśmy, siedem rodzin kolejarskich, wszyscy z wąskotorówki - podkreśla żona Janina. Pracowała w Poniatowej, w szpitalu, jako pielęgniarka, tam znalazł ją pan Edward i przywiózł do Starachowic, po skromnym ślubie i weselu. Mają dwie córki i pięcioro wnuków. I są szczęśliwi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie