Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdyby nie tragiczny wypadek w dzieciństwie, nigdy nie zostałbym lekarzem...

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Stanisław Łagowski
Stanisław Łagowski archiwum
Jako jedyny na Podkarpaciu posiada specjalizację z medycyny sądowej. Przeprowadził ponad dziesięć tysięcy sekcji zwłok. Doktor Stanisław Łagowski ze Stalowej Woli opowiedział nam o swoim niezwykłym życiu.

Ile papierosów dziennie pan pali?
Zazwyczaj dwadzieścia, czyli tyle, ile ma paczka. Staram się nie przekraczać tej granicy. Nie wiem, czy ma to jakiś związek z pracą, jaką wykonuję od ponad czterdziestu lat. Na pewno moje zajęcie nie ułatwiało mi w przeszłości prób rzucenia palenia. Zawsze trafiał się przypadek, który musiałem mocniej odchorować. Papierosy są w tym pomocne. Alkohol jest nieprzydatny, ponieważ tylko pogłębia problem. Od wielu lat nie mam styczności z mocniejszymi trunkami.

Jakie konkretne przypadki sprawiają, że musi je pan później, jak to określił, mocniej odchorować?
Proszę pamiętać, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Nietrudno się domyśleć, że najciężej lekarz przeżywa przypadki tragicznej śmierci młodych ludzi, dzieci. Widok zdruzgotanych rodziców, dziadków nie może nie odbić się na psychice.

Na czym tak naprawdę polega pana robota?
Zależy, o której mojej specjalizacji chcemy rozmawiać. Posiadam ich trzy: z chorób wewnętrznych, patomorfologii i, wciąż jako jedyny na Podkarpaciu, mam ukończoną specjalizację z medycyny sądowej. Mam za zadanie określić, jak doszło do zgonu pacjenta. Moja opinia jest porównywana przez sąd do tej prokuratorskiej. Pamiętam chociażby przypadek “nagle zmarłego” mężczyzny na weselu. Nie miał na swoim ciele żadnych śladów, które mogłyby wskazywać udział osób trzecich w jego śmierci. Dopiero podczas sekcji zobaczyłem chociażby rozległe krwotoki wewnętrzne, powstałe od uderzeń. Prokurator musiał wszcząć śledztwo w sprawie zabójstwa, a dokładnie pobicia ze skutkiem śmiertelnym.

Jak to możliwe, że ten człowiek nie miał żadnych siniaków?
Sprawca nie użył ostrego narzędzia do zadawania ciosów. Poszkodowany miał na sobie kilka warstw ubrań, które po części amortyzowały uderzenia. Zostawmy to. Skoro jesteśmy w temacie orzecznictwa sądowo-lekarskiego, to opowiem panu, jak kiedyś przyszła bezpośrednio do mojego gabinetu w szpitalu kobieta z jedenastoletnią córką. Oskarżyła męża o znęcanie. Poprosiła córkę o pokazanie mi dużego siniaka na nodze, który rzekomo był pozostałością po uderzeniu przez ojca.

Co w tym niezwykłego?
Ten siniak był... namalowany. Kiedy to zauważyłem matka zaczęła płakać, po chwili też jej córka. Powinienem wezwać policję, ale byłem pewny, że ten mężczyzna się nad nimi znęca. I nie myliłem się. Srawa miała swój finał w sądzie.

Co to za akta leżą na stole w kuchni?
Tajemnica (uśmiech). Prokuratora z Krosna wysłała mi je, z dokładnym opisem zdarzenia, zdjęciami. Muszę je szczegółowo zanalizować i wystawić swoją opinię.

Kiedy takową opinię wystawić jest panu najciężej?
Najcięższe są przypadki śmiertelnych wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców, którzy po zdarzeniu uciekają i “dopijają się”. Większość robi to celowo, z bardzo prostego powodu. Schwytani w końcu przez policję mówią, że alkohol pili dopiero po wypadku, żeby się uspokoić, odreagować stres. Chcą się wykręcić od wyższej kary. Jeśli na dodatek twierdzą, że poszkodowany wbiegł w nocy na jezdnię, świadków zdarzenia nie było, to muszę poświęcić naprawdę bardzo dużo czasu, żeby wykonać rachunek retrospektywny i finalnie dociec prawdy. A ta zazwyczaj jest taka, że kierowca już podczas wypadku był pod wpływem alkoholu...

Jak wygląda sekcja zwłok człowieka, który wpadł pod pociąg?
Sekcję wykonuję za mnie właśnie pociąg. Aczkolwiek nie zwalnia mnie to z obowiązku sprawdzenia, czy zmarły nie został pod ten pociąg wepchnięty, czy wcześniej nie został chociażby pobity lub uśpiony. Muszę brać pod uwagę każdą ewentualność.

Fascynujący temat.
A mieliśmy podobno o sporcie rozmawiać (uśmiech).

Spokojnie, zdążymy. Lubi pan czarny humor?
Tak, dlaczego pan pyta?

Bo tak sobie myślę, że za dużo to pan w życiu nie otrzymał koniaków i kwiatów od swoich pacjentów. Ale co najważniejsze, żaden z nich nie narzekał też później na pana pracę i nie marudził, że musiał na przykład długo czekać w kolejce...
Jak coś napisze to pan na własną odpowiedzialność. Ja w stalowowolskim prosektorium zabroniłem wszelkich żartów, luzackiej atmosfery, robienia sobie zdjęć w czasie pracy. Społeczeństwo nie jest jeszcze gotowe, żeby zawód patologa przestał być tematem tabu, z którego można by pożartować. Zresztą, w mojej opinii, zmarłym należy się jeszcze więcej szacunki niż żyjącym.

A nie tyle samo?
Więcej, ponieważ zmarły nie może wyrządzić drugiemu człowiekowi tyle szkód, co żyjący człowiek...

Wyczuwam jakiś osobisty podtekst tego pańskiego założenia.
Dostałem w życiu trochę po dupie.

Co konkretnie ma pan na myśli?
Chociażby tragiczne zdarzenie z dzieciństwa, które wpłynęło na dalsze losy mojego życia. W jednej chwili moje życie wywróciło się do góry nogami. Marzenia o uprawianiu sportu prysły jak mydlana bańka. Miałem czternaście lat. Na dworcu we Wrocławiu czekałem na pociąg do Krakowa. To była zima, okres przedświąteczny - tłumy na peronach. Zostałem wepchnięty pod nadjeżdżający pociąg. Jakimś cudem przeżyłem, ale mojej nogi nie udało się już uratować. Nie czułem wtedy bólu, zrobiło mi się tylko gorąco...

Co było dalej?
Przez pewien czas bardzo nie lubiłem ludzi. Musiałem odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Radzić sobie czasami z docinkami rówieśników z liceum. To nie był łatwy czas, ale to dzięki niemu podjąłem decyzję o zostaniu lekarzem.

Ale żeby od razu robić specjalizację z medycyny sądowej?
Najpierw wykształciłem się jako patomorfolog. Pochodzę z Tomaszowa Lubelskiego, studiowałem w Lublinie. Do Stalowej Woli trafiłem na trzyletni kontrakt, który umożliwiał mi zarabianie pieniędzy na życie, ponieważ, jak wielu studentów w tamtym okresie, mogłem zostać pozbawiony stypendium państwowego. Zrezygnowałem ze stażu z medycyny przemysłowej, zająłem się patomorfologią, a następnie zawziąłem się, żeby skończyć specjalizację z medycyny sądowej. Takowego zakładu na Podkarpaciu jak nie było, tak wciąż nie ma, dlatego dojeżdżałem do Lublina. Nigdy nie zapomnę wsparcia, jakie otrzymałem na początku swojej pracy w Stalowej Woli od dwóch, niestety nieżyjących już, wspaniałych lekarzy, a mianowicie Józefa Ujdy oraz Edwarda Lorfinga. Świetni specjaliści, bardzo dobrzy ludzie…

Wracając do tematu wykonywania sekcji zwłok. Jest to opłacalny interes?
To zależy, co dla pana oznacza pojęcie “opłacalny”? Stawka wynosi od trzystu do pięciuset złotych, w zależności od stopnia skomplikowania sekcji. Na szczęście czasy komuny minęły i nie trzeba już wykonywać sekcji bez powodu, tylko po to, żeby poprawić statystyki. Zdarzało mi się robić sekcję zmarłemu, który na przykład zmarł na rozsiany proces nowotworowy...

Mówił mi pan wcześniej, że dzwonili do pana z kieleckiej prokuratury z zapytaniem o wydanie opinii. Dobrze płatne są tego typu zlecenia?
Podobne pieniądze, ale warunki pracy nieco inne. Typowo papierkowa robota.

Miewa pan koszmary?
Nie.

Ma pan żonę, dwójkę dorosłych, solidnie wykształconych dzieci, czworo wnucząt. W domu panuje rodzinna atmosfera, dużo tutaj waszych zdjęć. Zaprzecza pan stereotypom, że ludzie wykonujący zawód patologa nie mogą być do końca normalni.
Na ten temat powinien pan porozmawiać z moją żoną, która w swoim życiu nasłuchała się komentarzy typu: “żona zimnego chirurga”. Żonę poznałem na studiach w Lublinie. Przez lata pracowała jako farmaceutka w szpitalnej aptece w Stalowej Woli. Na temat kolegów po fachu nie chciałbym się publicznie wypowiadać. Poza protokołem opowiem panu kilka ciekawych historii. Niestety anegdoty te sprawiają, że patologów wciąż traktuje się trochę jak “wariatów”...

Jaki ma pan stosunek do śmierci? W końcu ma pan z nią styczność dużo częściej niż przeciętny człowiek.
W jaki sposób wytłumaczyłby pan śmierć młodego motocyklisty, który stracił panowanie nad jednośladem i wjechał w jedyne drzewo w okolicy?

Pech...
Wierzę, że każdy z nas ma coś pisane. Trzykrotnie w swoim życiu byłem bardzo bliski przekręcenia się na tamten świat. Mimo to rozmawiamy dzisiaj, a pan ogląda rodzinne zdjęcia, na których jestem.

Nie mogę nie zapytać, w jakich konkretnie trzech momentach w życiu, był pan bliski “kopnięcia w kalendarz”?
O pierwszym już panu mówiłem. We Wrocławiu zostałem wepchnięty przez tłum pod pociąg. Kilka lat wcześniej w rodzinnym Tomaszowie Lubelskim wykopałem razem dwoma kolegami niewypał z okresu drugiej wojny światowej. Nie mieliśmy pojęcia, że mamy do czynienia z ładunkiem wybuchowym. Szperaliśmy przy nim, otworzyliśmy blaszkę, a ja poszedłem do domu po jakiś drut, którym moglibyśmy poszperać w środku. Zaciekawiona mama poszła ze mną zobaczyć znalezisko. Uratowała naszą trójkę w ostatniej chwili. Dwadzieścia lat temu wracałem z oględzin samochodem, który prowadził mój kierowca. Jechał szybko, zbyt szybko. W pewnej chwili chciał ominąć “malucha”, który skręcał w lewo na stację benzynową. Wjechaliśmy w drogową koleinę zrobioną przez ciężkie tiry. Podbiło nas w górę i tak przekoziołkowaliśmy kilkadziesiąt metrów. To było niedaleko Jamnicy. Samochód do kasacji, ale nam nic poważniejszego się nie stało, co też uznałem jako, może nie cud, ale bardzo duże szczęście.

Ma pan 65 lat. Powoli zbliża się czas przejścia na emeryturę.
Oficjalnie na emeryturze będę za miesiąc. W rzeczywistości pracować będę normalnie, ponieważ na podkarpackim horyzoncie nie widać moich zastępców, a ktoś tę robotę musi wykonywać. Jest pewna młoda lekarka, która zapowiada się na świetną patolożkę. Poza tym ja nie wyobrażam sobie bezczynnego siedzenia w domu. Wykończyłbym się. I tak w ostatnich latach zdecydowanie zwolniłem. Skupiam się tylko na prokuraturach i szpitalach w Stalowej Woli i w Nisku. Jeszcze kilkanaście lat temu kursowałem po całym naszym regionie.

Dopadł pana pracoholizm, obsesja doskonałości?
Bardziej to pierwsze. Ale to wynika z mojej natury, która zawsze mi podpowiada: robota musi być wykonana.

Zdarzało się panu otrzymywać pogróżki?
Kilku cwaniaczków mocnych w gębie spotkałem w życiu. Najczęściej bili oni swoje żony, matki, dzieci, a później mieli pretensje, że moja opinia ich obarczała.

Jaki był najtrudniejszy moment w pana zawodowym życiu?
Rezygnacja ze stanowiska dyrektora stalowowolskiego szpitala. Początkiem lat dziewięćdziesiątych rządy w Polsce przejęła lewica. Wprowadzono ustawę pozwalającą dokonywać aborcji w szpitalach. Jako dyrektor szpitala zapowiedziałem, że będę działał zgodnie z prawem, tym samym zostawiając ginekologom prawo wyboru. Moje słowa zostały potraktowane jako przyzwolenie na dokonywanie aborcji w szpitalu. Atakowały mnie media, kościół, który wywierał presję na zarząd wojewódzki. Sam podjąłem decyzję o rezygnacji ze stanowiska. Skupiłem się na pracy na “wewnętrznym” i w prosektorium. Ta sytuacja wciąż wzbudza we mnie zadrę. Bo ja powołałem się na klauzulę sumienia każdego lekarza, a zostałem przedstawiony opinii publicznej jako człowiek, który przyzwala na aborcję.

Nie chciał pan pójść z prądem i zakazać aborcji w szpitalu?
Nie, bo trzeba szanować prawo. Bez względu na to, kto je ustanawia i jakkolwiek jest ono głupie. A ja nikogo do aborcji nie zachęcałem!

Czego się pan boi w życiu?
Duchów na pewno nie (uśmiech). Oprócz wężów, to chyba niczego.

Odważne stwierdzenie.
Prawdziwe. Czy odważne, czy głupie - ocenią to ludzie. Podobnie jak oceniają chociażby samobójców. Jedni ich decyzję o odebraniu sobie życia traktują jako wyraz tchórzostwa przed dalszą egzystencją, inni jako swego rodzaju odwagę. Zazwyczaj rodzina samobójcy doszukuje się udziału w zdarzeniu osób trzecich...

Wystraszył się pan kiedyś będąc w prosektorium?
Nie, ale na przykład mój laborant już kilkukrotnie słyszał jakieś dziwne dźwięki (uśmiech). Ludzka wyobraźnia nie zna granic w takich sytuacjach...

Jak reaguje pan na widok prokuratorów, którzy mają odruchy wymiotne lub robi im się słabo na miejscu tragedii?
Szczególnie ma to miejsce, kiedy wyłowiony zostanie topielec. Żadna maska nie uchroni człowieka przed tym okropnym zapachem. A widok jest, jaki jest... Prokurator też człowiek, ma prawo mieć słabsze chwile, które ja mogę jedynie pokornie skwitować uśmiechem pod nosem.

Przeciwstawił się pan kiedyś rozporządzeniu prokuratorskiemu?
Tak. Groziła mi utrata pracy jako biegłego sądowego. Nie pojechałem pod Hutę Stalowa Wola, gdzie zastrzelił się mężczyzna. To były czasy robotniczych demonstracji i nieludzkich działań milicji. Nad miastem wciąż latały helikoptery. Bałem się o swoje życie, dlatego odmówiłem konfrontacji z rozwścieczonym tłumem.

Nie myślał pan o politycznej karierze?
Nie, aczkolwiek kiedy już, za namową kolegów, wystartowałem do senatu, to bez żadnej promocji zdobyłem prawie sześć tysięcy głosów. Cel został jednak osiągnięty, bo mój start pozbawił mandatu pewnego faceta, startującego z partii komunistycznej.

Lubi pan seriale kryminalne?
Nie, bo to wszystko jest ściema. Przynajmniej dla mnie, czyli faceta który zrobił kilka sekcji zwłok w życiu.

Co na przykład jest tą ściemą?
Chociażby podawanie dokładnego czasu zgonu pacjenta, co jest niemożliwe do określenia.

Do czego może dążyć spełniony człowiek? Swoje w życiu pan osiągnął, a mimo to dalej nie zwalnia pan tempa, wciąż chce pracować. Kryminalne zagadki Podkarpacia są aż tak mocno wciągające?
Pracuję z myślą o swojej rodzinie. Moja córka ma doktorat z neurologii, syn jest prawnikiem - świetnie radzą sobie w życiu, więc nie potrzebują finansowego wsparcia od rodziców. Ale mając czworo wnucząt, człowiek powinien mieć stały dopływ gotówki (uśmiech). Szczególnie, jeśli chce być od czasu do czasu hojnym dziadkiem.

Stanisław Łagowski
Ma 65 lat. Pochodzi z Tomaszowa Lubelskiego. Medycynę studiował w Lublinie. Posiada trzy specjalizacje: z chorób wewnętrznych, patomorfologii, a także, jako jedyny na Podkarpaciu, z medycyny sądowej. Żonaty, ma dwójkę dzieci: syna Rafała, a także córkę Monikę. Jako dziadek może pochwalić się czwórką wnucząt.
Pełni funkcję kierownika Przychodni Sportowo-Lekarskiej i Rehabilitacji Leczniczej przy Zakładowym Klubie Sportowym “STAL” Stalowa Wola, mieszczącej się przy ulicy Hutniczej 15.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie