Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Byłem numerem 20833 - wojenne wspomnienia pana Stanisława

Wspomnienia Stanisława Płyty zanotowała Agnieszka Palacz
Stanisław Płyta podczas 60. rocznicy wyzwolenia obozu Oświęcim-Brzezinka w 2005 roku.
Stanisław Płyta podczas 60. rocznicy wyzwolenia obozu Oświęcim-Brzezinka w 2005 roku.
1 września minęło 70 lat od wybuchu wojny. Poprosiliśmy o państwa wspomnienia z tamtych czasów. Dziś przeżycia Stanisława Płyty z Przegród.

Dziś przedstawiamy wspomnienia Stanisława Płyty z Przegród koło Łopuszna. Jako 16-letni chłopiec został wywieziony do Oświęcimia.

Kiedy wybuchła wojna, miałem 14 lat. Mieszkałem z matką, siostrami i szwagrem w Przegrodach. Nasz dom znajdował się na końcu wsi, tuż przy lesie. W świętokrzyskich lasach ukrywali się polscy żołnierze. Przychodzili do nas do domu, żeby się pożywić. Niestety, ktoś doniósł, że do domu przychodzą wojskowi. Pod koniec sierpnia 1941 roku otoczyła nas policja na koniach i kazała iść ze sobą. Dwie noce spędziliśmy w areszcie w Łopusznie, trzeciej nocy podjechał samochód gestapo. Zabrali nas do więzienia do Kielc, przy ulicy Zamkowej. Tam w celi o małym okienku trzymali nas około dwóch tygodni. Co dzień słyszeliśmy, jak katują więźniów. Przesłuchiwali, bili, wypędzali na spacer, a kiedy więźniowie nieco oprzytomnieli, znów zabierali na "badanie". Kiedy przekraczałem więzienną bramę, widziałem wielu pobitych, w szmatach zamiast ubrań. Czułem straszny lęk. Byłem przecież jeszcze dzieckiem.

ZA OBOZOWĄ BRAMĄ

Nocą Niemcy przewieźli nas na stację. Wsiedliśmy do pociągu. Wagony były osobowe i bydlęce. Jechałem osobowym, ale zaduch był tak straszny, że myślałem, że to już koniec. W pociągu mówiono, że wiozą nas do Oświęcimia, że do obozu pracy. Mówiono też, że jeśli ktoś tam umrze, to zwłoki będą spalone.

Kiedy wysiedliśmy z pociągu, kazano ustawiać się piątkami. Hitlerowcy cały czas bili pałkami. Byłem mały, kuliłem się, więc udało mi się uniknąć razów. Pałkami przegnano nas przez bramę z napisem Arbeit macht frei. Skierowali nas na blok 36 i kazali się rozbierać. Chciałem ocalić medalik, przytrzymywałem go, ale Niemiec szarpnął i wyrwał mi go. Potem była łaźnia, rozdano nam więzienne ubrania. Cały czas przeganiano nas batami, pałkami i kilku współwięźniów było już mocno pobitych. Czułem straszny głód. Zaprowadzili nas na blok 11. Pierwszy posiłek. Jednolitrowe miseczki z wodnistą zupą ustawione były wprost na ziemi. Braliśmy je i dochodząc do następnych drzwi , musieliśmy już zjeść, bo odebrano by nam miseczki razem z jedzeniem. Spaliśmy w bloku 10. wprost na podłodze jeden przy drugim.

Rano Niemcy wyprowadzili nas na zewnątrz i powiedzieli, że dadzą nam numery, że musimy je zapamiętać, bo odtąd nie mamy imienia i nazwiska, tylko jesteśmy numerami. Miałem pracować przy budowie bloków obozowych, których wtedy w 1941 roku było jeszcze mało. Więzień, który prowadził nas do pracy, rzekł: "Słyszeliście, jak w kościele mówili o piekle, to tu właśnie jest piekło".

DWIE WALIZKI

Więźniowie pracowali także poza obozem. Niedaleko obozowej bramy budowano budynek. Robiłem tam przy ciesielce. Tuż obok była ulica, którą przeprowadzano transporty więźniów, głównie Żydów z Europy Zachodniej. Żydzi szli z tobołkami, walizkami, w których nierzadko był cały ich majątek. Na tej ulicy kazali im to wszystko zostawić. Żydzi szli potem do łaźni, a stamtąd już nie wracali, bo Niemcy puszczali gaz. Uduszonych palono potem w krematorium.

Potem przychodzili więźniowie z baraków i sortowali rzeczy pozostawione przez Żydów. Wartościowe przedmioty wzbogacały naród niemiecki, wywożono je do Rzeszy.

Pomyślałem, że w tych walizkach może być jedzenie. Wziąłem deskę i niezauważalnie odciągnąłem jedną walizkę. Zaciągnąłem ją do piwnicy, gdzie właśnie pracowałem. Były tam pieniądze, jakieś kosztowności, ale nie było jedzenia. Nie na darmo jednak ryzykowałem. Obok naszej budowy pracowali cywile. Nie wolno nam było się z nimi kontaktować. Nam groziła za to karna kompania, im obóz. Korzystaliśmy jednak z jednej ubikacji. Porozumiałem się z jednym, powiedziałem o walizce. Na drugi dzień obserwowałem go. Z nogawki wypuścił paczuszkę. Udałem, że się potknąłem i podniosłem. Tam było pożywienie. Jeszcze kilka razy w ten sposób dostałem od niego jedzenie.

Wkrótce nadarzyła się następna okazja, znów zorganizowałem walizkę. W tej było jedzenie i spirytus. Na szczęście. Zwykły chleb miał w obozie większą wartość niż złoto i brylanty. Co do spirytusu powziąłem pewien plan.

Byłem wtedy na bloku 12. Blokowym tam był Józef Krencel z Mysłowic. Blokowy, niby jeden z nas, był jednak panem życia i śmierci. Pracował bezpośrednio pod nadzorem Niemców. Chciałem go sobie urobić, żeby miał mnie na uwadze i żeby omijał mnie przy biciu. Postanowiłem zanieść mu spirytus. Ale jak? Przy wejściu do obozu byliśmy dokładnie rewidowani. Gdyby znaleźli przy mnie cokolwiek - kara śmierci. Zaryzykowałem. Butelkę postawiłem przy drzwiach baraku. Blokowy domyślił się, że to ja przyniosłem. Kazał iść ze sobą. Zaprowadził mnie do innego baraku, do małej kajutki. Tam pod stołem stała zupa. Nalał mi. Szybko wypiłem i udało mi się jeszcze nalać innemu więźniowi, który akurat przechodził pod oknem i miał menażkę.

Nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że ta butelka spirytusu pomoże mi uratować życie.

TYFUS

Pewnego razu w lipcu w 1942, gdy wracaliśmy z pracy do obozu, kapo zameldował przy bramie, że "ten nieduży" kontaktuje się z cywilami. Kazano mu zgłosić się ze mną po apelu. Doprowadzono mnie pod blok 24, a stamtąd pod 20-szpitalny. Zrozumiałem, że mam wyrok śmierci. Ale Bóg mnie nie opuszczał. Tego, który rozstrzeliwał, nie było. Doktor ze szpitala też stwierdził, że nie będą mnie zabijać zastrzykiem. Zauważył, że mam gęste, twarde, mocne i czarne włosy, silny organizm. Wstrzyknięto mi tyfus plamisty.
Wprowadzono do sali, gdzie na trzypiętrowych łóżkach leżeli chorzy więźniowie, niektórzy w agonii, były pewnie też trupy. Panował tam straszny zaduch i smród. Pełno było robactwa: wszy, pchły, karaluchy. Pamiętam tylko, jak zgarniałem z siebie to robactwo, potem straciłem przytomność.

Obudziłem się w innym miejscu, w czystej pościeli. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Może dzień, a może kilka dni. Byłem słaby i półżywy, co dzień przychodzili niemieccy lekarze i oglądali mnie. Bardzo chciałem żyć. Miałem przecież dopiero 17 lat. Tymczasem chorych ze szpitala, niezdolnych do pracy palono w krematorium.

Musiałem się ratować. Pomyślałem o blokowym. Otworzyłem okno i krzyknąłem kilka razy: "Blokowy bloku 12, chodź tutaj". Współwięźniowie powiedzieli mi, jak to będzie po niemiecku. Blokowy zjawił się i powiedział: " Ja ci tu pokrzyczę!". Ale po apelu przyszedł.

Sanitariusz sprowadził mnie na dół bo leżałem na piętrze. Blokowy przyniósł mi napój w słoiku, kompot jakiś. Podziękowałem i popłakałem się.

CHCĘ ŻYĆ

Blokowy załatwił, że zabrano mnie na blok 12. Właściwie zawlokło mnie tam dwóch więźniów. Sam nie dawałem rady iść. Nie nadawałem się też do pracy. Na apelu jakoś udawało mi się stać. Aby mojego stanu nie zauważyli Niemcy, blokowy ukrył mnie w deskach na swoim bloku. Narażał dla mnie życie. Gdy więźniowie rozeszli się do pracy, w obozie zostawali funkcjonariusze i ci, co pracowali wewnątrz. Z kryjówki byłem wyprowadzany do tych, którzy pracowali w środku. Ale ciężko mi było przychodzić do zdrowia. Traciłem pamięć.

Potem była praca w polu. Stały tam sterty ze słomą. Mieliśmy nią naładować sienniki i zanieść je do obozu. Nie miałem sił, by iść. Pomagali mi współwięźniowie. Podnosili mnie na duchu. Mówili: "Tak długo tu jesteś, tak długo wytrzymałeś. Masz numer 20 tysięcy, my mamy 100 tysięcy. Nie załamuj się". Ale ja nie miałem siły, by załadować tę słomę do siennika, a wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, umrę. Płakałem.

I wtedy przyszło wybawienie. Nadciągnęła czarna chmura i rozpętała się straszna nawałnica. Niemcy zagarnęli nas wszystkich do pobliskiej stodoły i tam, zbici w ciżbę czekaliśmy końca burzy. Pan Bóg czuwał nade mną. Blokowy załatwił i pracę w obozie.

Tu spotkałem Franciszka Stępnia z Łopuszna. W obozie był wcześniej, miał numer 18 tysięcy. Rozpocząłem pracę w ślusarni w hali, gdzie remontowano auta, potem przy motocyklach. Dawałem sobie radę.

Spędziłem już lata w obozie. Przystosowałem się. Byłem młody i sprytny. Wiedziałem, jak się zachować. Że trzeba stać prosto. Meldować się głośno po niemiecku. Patrzeć prosto w oczy i uśmiechać się, choć przecież nikomu nie było do śmiechu. Ale to dawało szansę na przeżycie tego piekła na ziemi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie