Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Mścisz, legendarny obrońca "Stalówki": Odszedłem od piłki nie chcąc rozmieniać się na drobne

Bartosz MICHALAK
na zdjęciu Mirosław Mścisz w barwach Stalówki
na zdjęciu Mirosław Mścisz w barwach Stalówki
O młodzieńczych ucieczkach z domu przez balkon na treningi, pokręconych losach związanych z przymusowym odbywaniem służby wojskowej, nieoczekiwanych skutkach treningowej szarpaniny ze Świętej Pamięci Henrykiem Wietechą, a także bardzo nerwowych siedmiu latach pracy w policji - Mirosław Mścisz, legendarny piłkarz "zielono-czarnych" podczas dwugodzinnej rozmowy opowiedział nam o swoim życiu.

Mirosław Mścisz

Mirosław Mścisz

Mirosław Mścisz - urodzony 14 lipca 1963 roku w Stalowej Woli. Wychowanek Stali Stalowa Wola, z którą świętował wszystkie trzy awanse do dawnej I ligi. W najwyższej klasie rozgrywkowej zagrał w 52 spotkaniach, strzelając w nich jednego gola. Na boisku był ustawiany jako środkowy obrońca. W trakcie służby wojskowej grał również w Lubliniance Lublin. Po zakończeniu piłkarskiej kariery przez siedem lat pracował w policji. Od ponad trzynastu lat związany jest z firmami ochroniarskimi. Ma żonę Jolantę, a także dwoje dzieci: córkę Monikę i syna Michała.

Bartosz Michalak:- Sezon 1987/88. Razem ze Stalą ma Pan grać w dawnej pierwszej lidze, ale zgłasza się po Pana wojsko i ostatecznie zalicza Pan jedynie 12 występów w sezonie…
Mirosław Mścisz:
- W zasadzie to w rundzie jesiennej, bo tę wiosenną spędziłem już poza miastem. Sytuacja wyglądała w ten sposób. We wrześniu 1987 roku zgłosiła się po mnie Legia Warszawa. Do stolicy miałem iść do wojska i, jakby się udało, żeby grać w drużynie "Wojskowych". Za namową działaczy Stali nie przyjąłem jednak wezwania z Warszawskiego Okręgu Wojskowego. To miało swoje konsekwencje kilka miesięcy później. Dostałem przymusowe wezwanie do jednostki wojskowej w Siedlcach. Legia "pokazała swoje pazurki", bo w karcie żołnierskiej miałem zapis, że w trakcie prawie dwuletniej służby mam absolutny zakaz wyczynowej gry w piłkę nożną! Dokładnie 30 grudnia stawiłem się w jednostce. Dzień przed Sylwestrem, którego chciałem świętować ze swoją żoną i niespełna półtoraroczną córką Moniką. Wcześniej, na przełomie Świąt Bożego Narodzenia, dzięki znajomemu lekarzowi położyłem się w szpitalu. Żandarmeria znalazła mnie i tam. Pamiętam do dziś, jak przyszedł do mnie ten znajomy lekarz, celowo nie używam nazwiska, żeby chłopina nie miał na stare lata problemów, i powiedział tylko: "Mirek, ciuchy masz na dole, uciekaj przez salę operacyjną". Udało mi się wydostać ze szpitala, ale wiedziałem, że od wojska już nie ucieknę. Klub miał mi rzekomo pomóc, aby było inaczej, ale nic nie wskórał. Byłem wściekły. Szczególnie, że pół roku wcześniej za namową tych samych działaczy odmówiłem Legii, która kilka miesięcy później postanowiła pokazać mi, kto rządzi w tym układzie. Jak wracałem z tego szpitala do domu wpadłem w furię. Na klatce schodowej spotkał mnie jeden z włodarzy piłkarskich, który przepraszał mnie za zaistniałą sytuację. Co mi jednak było z tych przeprosin, skoro w perspektywie miałem długą służbę. A jak się jeszcze potem okazało miałem całkowity zakaz gry w piłkę…

Jak się ta sprawa dalej potoczyła?
O czwartej nad ranem wyjechałem do wojska. W Siedlcach spotkałem wiernego kibica Stali. Na nazwisko miał on Konieczny. Imienia nie pamiętam. Kilka osób związanych z warszawskimi drużynami poznało mnie po nazwisku, ponieważ kilka miesięcy wcześniej graliśmy w pierwszej lidze z Legią w stolicy, a ja wypadłem bardzo dobrze. Mimo porażki 2:1. Dzięki tym ludziom miałem możliwość kontaktu ze swoją żoną, której przekazywałem kolejne numery telefonów. Łączyłem się z nią przez linie wojskowe. Stal w tamtym czasie kompletnie odwróciła się ode mnie i mojej rodziny! Tylko dzięki ludziom spotkanym w Siedlcach dostawałem kolejne namiary na ludzi, którzy mogliby mnie wyciągnąć z tego wojska. Również dzięki nim byłem między innymi pomocnikiem pisarza. Czyli wykonywałem lekką robotę. Ostatecznie pojawiłem się na poligonie w Nowej Dębie. Tylko dzięki żonie pojawili się tam również przedstawiciele Lublinianki Lublin. Oczywiście ja nie wiedziałem o tym. Przecież wtedy nie było telefonów komórkowych. Podszedł do mnie starszy człowiek z kompletnie czystą kartką A4 i powiedział: "Podpisz się na dole". Mój major stał na baczność przed cywilem! Kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. Zacząłem się denerwować, że nie podpiszę czystej kartki, bo nie wiem co później ktoś na niej napisze. Wówczas dowiedziałem się, że przyjechali po mnie przedstawiciele Lublinianki. Tym sposobem po niespełna trzech miesiącach pobytu w jednostce w Siedlcach udało mi się wyrwać do wojska w Lublinie.

Do wojska?
No tak, ale w końcu miałem możliwość gry w piłkę. To było dla mnie najważniejsze, bo wcześniej czekała mnie dwuletnia przerwa w treningach, która różnie mogłaby się skończyć. A tak w trzecioligowej Lubliniance służbę łączyłem z grą w piłkę. Porozumiałem się z działaczami, że jak uda się nam wygrać Puchar Polski na szczeblu wojewódzkim, to pomogą mi wydostać się z wojska. Wygraliśmy w czerwcowym finale z Wisłą Puławy 2:1. W lipcu podpisałem już kontrakt z pierwszoligowym Motorem Lublin.

Za łatwe mi się to wszystko wydaje.
Prezesem Lublinianki był wojskowy generał. Ten miał układ z Warszawskim Okręgiem Wojskowym, z którego specjalnie przyjechała do Lublina pani pułkownik. Ona bardzo pomogła w skróceniu mojej służby. Oczywiście z własnej kieszeni musiałem zapłacić za ugoszczenie generała i pułkownik w hotelu "Unia". Najdroższy hotel w Lublinie (uśmiech).
Wcześniej graliśmy sparingi z Motorem, które gładko wygraliśmy. To działacze Motoru byli najbardziej konkretni. Zdecydowałem się na podpisanie z nimi umowy.

W Pana piłkarskim CV nie znalazłem tego klubu.
Bo wtedy przypomnieli sobie o mnie działacze Stali. Napisali pismo do PZPN-u, że moja umowa ze "Stalówką" powinna zostać automatycznie przedłużona po zakończeniu służby. O dziwo związek przychylił się do stanowiska tutejszych działaczy. I w ten sposób dostałem wybór: albo rok przerwy gry w ligowych meczach Motoru, albo powrót do Stalowej Woli, do której wcale nie chciałem wracać. Rozmówiłem się jednak z działaczami z Lublina, którzy nie ukrywali, że nie stać ich na utrzymywanie zawodnika, który przez cały sezon nie może grać w żadnych oficjalnych spotkaniach. Tym samym wylądowałem w drugoligowej wówczas Stali, z dwukrotnie mniejszym kontraktem. Trenerem drużyny był Włodzimierz Gąsior. Wciąż jednak miałem dużą złość do "Stalówki", że ta wcześniej zupełnie zapomniała o mnie, a przede wszystkim o mojej żonie i córce.

Ale w końcu wrócił Pan do macierzystej drużyny.
Drużyny, w której chciałem grać od czwartej klasy podstawówki. Mieszkałem kilkaset metrów od stadionu. Na moim osiedlu panowała zasada, że chłopaki albo zaczynają kraść, albo grać w piłkę. Zdecydowanie bardziej odpowiadał mi ten drugi wariant. Tydzień przed Pierwszą Komunią Świętą zmarł mój tato. Miałem osiem lat, a mimo to musiałem myśleć o swoim młodszym rodzeństwie, które musiałem zaprowadzać do żłobka i przedszkola. Mama bardzo ciężko pracowała w Hucie. W domu się nie przelewało, dlatego jak widziałem piłkarzy, którzy na treningi dojeżdżali "Syrenkami", albo innymi modnymi w tamtych czasach samochodami, to powiedziałem sobie, że też tak chcę! Nie tolerowałem zasady: uda się, albo nie. Postawiłem sobie jasny cel, który za wszelką cenę chciałem osiągnąć.

Co dla Pana znaczył zwrot: "za wszelką cenę"?
To, że jak dostałem "dwóję" z matematyki w szkole i mama wychodząc do pracy za karę zamknęła mnie w domu, to z trzeciego piętra zszedłem po balkonach, żeby móc wziąć udział w treningu prowadzonym przez trenera Rudolfa Patkolo. Gdybyś widział miny sąsiadek, które patrzyły jak schodzę po tych balkonach (uśmiech). Nie zdawałem sobie sprawy jak niebezpieczne było moje zachowanie. Grunt, żeby iść na trening do "Rudka". To był człowiek, u którego każdy trenujący chłopak miał swój dzienniczek ocen. Zasada była prosta. Masz dobre oceny, jeździsz na mecze. Masz złe oceny, nie grasz. Dlatego każdy z nas starał się jak najszybciej poprawiać ewentualne "dwóje" (uśmiech). Bardzo pozytywnie wspominam również trenerów: Karola Siekierskiego i Józefa Lesia. Ten drugi wstawił się za mną w bardzo kluczowym momencie.

To znaczy?
Powoli kończyłem wiek juniora, a w klubie pojawiła się opinia, że nic ze mnie nie będzie. Że jestem za niski. To trener Leś wstawił się za mną, wziął mnie na obóz. Wówczas w klubie pojawił się trener Zbigniew Myga, który zobaczył mnie w jednym z meczów granych w juniorach i zaprosił mnie na treningi do pierwszej drużyny. Czyli z gościa, który był praktycznie skreślony, nagle stałem się perspektywicznym zawodnikiem (uśmiech). W wieku 17 lat zaliczyłem swój debiut w dawnej drugiej lidze. Mimo, że w wyjazdowym meczu z GKS-em Tychy przegraliśmy 2:1, to od katowickiego "Sportu" dostałem wysoką notę.

Jak wyglądało Pana wejście do szatni pierwszej drużyny "Stalówki"?
Początkowo rozbierałem się u masera. Jako nastolatek nie mówiłem do starszych kolegów "cześć", tylko "dzień dobry". Za trenera Mygi zaczynałem grać coraz więcej. Pamiętam jak kiedyś podczas gierki na treningu "ściąłem się" z Henrykiem Wietechą. On mnie raz kopnął, ja mu oddałem. On mnie szturchnął, a ja, mimo że byłem dużo młodszy, oddałem sobie. Za chwilę trener musiał przerwać trening, bo zaczęło się robić gorąco (uśmiech). Po zajęciach poszedłem jak zwykle pod prysznic, ale kiedy wracałem, zostałem zawołany przez "starszyznę" do ich szatni. Chwilę patrzyli na mnie i nagle Janusz Weselak powiedział, że witają mnie w swoim gronie i żebym od następnego treningu "rozbierał się" z nimi. Ze wszystkimi po kolei się przywitałem. Również z Heniem, który jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej najchętniej by mnie rozszarpał (uśmiech). Dostałem własną półkę i poczułem się jako pełnoprawny zawodnik seniorów Stali. Zawsze byłem dość niepokornym zawodnikiem. Darzyłem szacunkiem starszych kolegów, ale nie miałem przed nimi jakiś oporów, żeby wyrażać własne zdanie.

Domyślam się, że nie każdemu trenerowi to było "na rękę".
Tylko z Marianem Geszke miałem mały zatarg. Z tego względu, że dogadałem się ze Świętej Pamięci Pułkownikiem Brzezińskim, który był takim "cichym prezesem" Stali, w sprawie talonu na samochód. Konkretnie wybrałem sobie "dużego Fiata". Warunek był taki, że musiałem w rundzie rozegrać chyba dziesięć pełnych spotkań. Wówczas doszły mnie słuchy, że trener Geszke też miał obiecany talon, ale na jakieś gorsze auto (uśmiech). Krążyły słuchy, że bardzo zależało mu na… "dużym Fiacie", który byłby wolny, gdybym ja grał coraz mniej. W pewnym momencie wylądowałem na ławce i na gorąco połączyłem te fakty (uśmiech). Trochę zacząłem się buntować. Ostatecznie zagrałem jednak bodajże w dwunastu spotkaniach i mogłem pojechać po swój pierwszy, wymarzony samochód w życiu.

Jak wyglądało Pana pożegnanie z klubem?
Za kadencji trenera Adama Musiała utrzymaliśmy się w I lidze. To był 1994 rok. Ja w tych rozgrywkach rozegrałem tylko kilkanaście spotkań, bo dopadła mnie bardzo poważna kontuzja kolana. Zerwałem więzadła poboczne, a na dodatek po operacji w Piekarach Śląskich zostałem zakażony gronkowcem złocistym. Przed sezonem 1994/95 pojawiłem się w klubie i pani sekretarka przekazała mi wiadomość, że jestem wolny. Po raz kolejny dostałem od Stali solidnego kopniaka. W trakcie leczenia kontuzji klub też miał mnie gdzieś. Pomagał mi Lucjan Trela, który woził mnie na mecze. Przez dłuższy czas miałem całą nogę w gipsie, więc siła Lucka bardzo się przydawała, żeby mi pomóc chociażby w zejściu ze schodów z czwartego piętra (uśmiech).

Co Pan zrobił kiedy dowiedział się, że w Stali nie ma już na Pana miejsca?
Zacząłem szukać pracy. A że ukończone mam tylko liceum, bo studia w Katowicach ze względu na grę w Stalowej Woli, pod naciskiem działaczy musiałem przerwać, to nie byłem szczególnie wybredny. Trafiłem do… policji, do wydziału dochodzeniowo-śledczego. Zrobiłem wszelkie szkolenia. To były ciężkie siedem lat pracy. Szczególnie jak człowiek musiał pojechać na miejsce, w którym zginęło na przykład dziecko. Nawet nie wiesz, ile ja się naoglądałem takich dramatycznych widoków. Ile razy po nocach śniły mi się te sytuacje. Najgorsze jest to, że nie potrafiłem odciąć pracy od życia osobistego. W końcu sam mam dzieci i widok chociażby właśnie płaczących rodziców po śmierci swoich pociech, był dla mnie straszny.

Kiedy ostatnio był Pan na meczu Stali?
Kilka lat temu. Skróty meczów oglądam w Internecie.

Z czego to wynika?
Tak wyszło. Na obchody 75-lecia Stali nie dostałem żadnego zaproszenia, więc nie mam w zwyczaju pchać się tam, gdzie mnie nie chcą. Na 70-lecie razem z Wojtkiem Niemcem zorganizowaliśmy swoje obchody. Te klubowe były zrobione w śmieszny sposób, na czele z jakimiś bonami na kiełbaski z grilla. A my zaprosiliśmy wszystkich byłych trenerów, starą gwardię kibiców i dzięki właścicielowi restauracji "Olimpia", Piotrkowi Rębiszowi zrobiliśmy naprawdę super imprezę.

Czyli można powiedzieć, że całkowicie wycofał się Pan ze światka piłki nożnej.
Po zakończeniu gry w piłkę trochę bawiłem się jeszcze w sędziowanie. Miałem różne propozycje z klubów z niższych lig, żeby być na przykład grającym trenerem. Nie chciałem się jednak rozmieniać na drobne. Chciałem znaleźć pracę i dzięki różnym szkoleniom, a co za tym idzie ponad 13-letniej pracy w różnych firmach ochroniarskich, dzisiaj mogę żyć na fajnym poziomie. Początkowo zaczynałem jako ochroniarz, potem dostałem awans na stanowisko dyrektora regionalnego. Mam spore doświadczenie. Obycie z magazynami broni. Wiele kontroli z ministerstwa i komendy głównej za sobą. To procentuje. Mimo, że mam tylko wykształcenie średnie.

Co zostało Panu z czasów gry w piłkę?
Włókna węglowe w kolanie po rekonstrukcji więzadeł (uśmiech). A tak poważnie, to dzięki grze w piłkę przekonałem się jak ważnymi kobietami w moim życiu są moja mama i żona. Mama robiła wszystko, żeby mnie i mojej dwójce rodzeństwa nic nie brakowało w dzieciństwie! Bardzo ciężko pracowała. Natomiast Jola pomogła mi wyjść z wojska, była ze mną na dobre i na złe w trakcie pracy w policji. Niedługo zbliża się nasza 30. rocznica ślubu, więc będzie idealny moment, żeby jej za to wszystko podziękować.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie